[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pierwsze wiosennekomary, nowo wyklute i głodne, odnalazły go i wpadły na pózną przekąskę.Wendigo! Chryste Panie, to był Wendigo, istota, która wędruje przez północne ziemie,istota, które może cię dotknąć i zamienić w kanibala.To było to.Wendigo przeszedł właśniepięćdziesiąt metrów ode mnie.Nie bądz śmieszny, upomniał się duchu.Bądz jak Jud, unikaj myśli o tym, co możnazobaczyć bądz usłyszeć poza Cmętarzem Zwieżąt - są tam nury, ognie świętego Elma, możenawet członkowie drużyny nowojorskich Yankees.Wszystko, byle nie stwory, które skaczą,pełzają i wiją się w świecie pomiędzy.Niechaj istnieje Bóg, niedzielne poranki i uśmiechnięciksięża w lśniąco białych ornatach.Lecz nie owe mroczne, upiorne koszmary, ukryte wciemnościach wszechświata.Louis szedł dalej ze swym synem.Po jakimś czasie ziemia pod stopami stwardniała.Chwilę pózniej dotarł do zwalonego drzewa.W rozwiewającej się mgle jego koronaprzypominała szarozieloną pierzastą szczotkę, porzuconą przez olbrzymią gosposię.Drzewo było złamane - strzaskane - a pęknięcie tak świeże, że z żółtobiałego miąższuwciąż jeszcze wyciekał sok.Louis czuł jego ciepło pod palcami, kiedy wdrapywał się na pień - apo drugiej stronie ujrzał potworne zagłębienie w ziemi, z którego musiał się wygramolić.I choćkrzaki jałowca i wawrzyny zostały wgniecione w ziemię, nie dopuścił do siebie myśli, iż może tobyć odcisk stopy.Oddaliwszy się nieco, mógł oczywiście odwrócić się i spojrzeć z góry, bysprawdzić, czy ma odpowiedni kształt, lecz nie zrobił tego.Szedł dalej z lodowatą skórą,suchymi, palącymi ustami i bijącym sercem.Wkrótce mlaskanie błota pod stopami ucichło.Przez jakiś czas znów słyszał cichy chrzęstjodłowych szpilek, a potem dotarł do skał.Był już prawie na miejscu.Grunt zaczął wznosić się coraz szybciej.Nagle jego łydka boleśnie uderzyła w skalnywystęp, ale nie był to zwykły kamień.Louis niezdarnie wyciągnął rękę (zesztywniały łokiećzapłonął przelotnym bólem) i dotknął go.Są tu stopnie wycięte w skale.Idz za mną.Kiedy wejdziemy na szczyt, będziemy namiejscu.Toteż zaczął się wspinać i podniecenie powróciło, raz jeszcze odsuwając zmęczenie.przynajmniej odrobinę.W myślach liczył kolejne stopnie, wznosząc się ku mroznym wyżynom iz powrotem zanurzając w nigdy niecichnącą rzekę wiatru, teraz silniejszą, szarpiącą jegoubraniem i z trzaskiem atakującą spowijający Gage'a brezent, który łopotał niczym wciągnięty namaszt żagiel.Raz jeden Louis odchylił głowę i ujrzał płonącą na niebie szaleńczą orgię gwiazd.Niedostrzegł żadnych znajomych konstelacji i poruszony odwrócił wzrok.Skalna ściana tuż obokniego, nie gładka, lecz spękana, pofalowana i zwietrzała, przybierała różne kształty - tu łodzi, tamborsuka, ówdzie ludzkiej twarzy o zapadniętych, frasobliwych oczach.Tylko wycięte w kamieniustopnie pozostawały gładkie.Louis dotarł na szczyt i zatrzymał się tam ze spuszczoną głową.Chwiał się na nogach, zust ze świstem ulatywał oddech.Płuca bolały go niczym zmaltretowane bokserskie worki, w bokwbijała się drzazga bólu.Wiatr tańczył mu we włosach niczym tancerka; ryczał w uszach jak smok.Tej nocy tutejsze światło było jaśniejsze.Poprzednim razem niebo zasnuły chmury, amoże po prostu nie zwracał uwagi? Nieważne; teraz widział i to, co ujrzał, wystarczyło, by poplecach Louisa przebiegł kolejny dreszcz.Miejsce to wyglądało jak Cmętarz Zwieżąt.Oczywiście, wiedziałeś przecież, szepnął jego umysł, gdy Louis przyglądał się stosomkamieni, niegdyś tworzącym kopce.Albo powinieneś był wiedzieć; nie koncentryczne kręgi, leczspirala.Owszem.Tu, na szczycie kamiennego płaskowyżu, zwrócona ku lodowatym gwiazdom iczarnym przestrzeniom między nimi widniała gigantyczna spirala, stworzona, jak powiedzielibystarsi ludzie, różnorakimi rękami.Jednakże nie składały się na nią kopce.Każdy z nich zostałrozsadzony od środka, gdy coś pogrzebanego pod nim powróciło do życia.i wykopało się zziemi.To same kamienie upadły tak, by utworzyć wyrazny kształt spirali.Czy ktokolwiek widział to miejsce z powietrza? - zastanowił się przelotnie Louis ipomyślał o pustynnych rysunkach, które jakiś szczep Indian pozostawił po sobie w AmerycePołudniowej.Czy ktoś oglądał to kiedyś z powietrza? A jeśli tak, ciekawe, co sobie pomyślał?Ukląkł i z jękiem ulgi położył ciało Gage'a na ziemi.Wreszcie zaczęła wracać muświadomość.Scyzorykiem rozciął taśmę oplatającą zawieszony na plecach kilof i szpadel.Narzędzia z brzękiem runęły na ziemię.Louis przekręcił się na plecy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Linki
- Indeks
- Pratchett Terry & Baxter Stephen Długa Ziemia #1 Długa Ziemia
- L Frank Baum Oz 21 Gnome King of Oz
- Lawhead Stephen Piesn Albionu Wezel bez konca
- Stephens Jeanne Najbardziej najlepsze więta
- Carter Stephen L. Biała Nowa Anglia
- Stephens Susan Złote plaże Brazylii
- Stephen Darwall The Second Person Standpoint
- Stephen Ambrose Kompania Braci
- Stephens Susan Włoski temperament
- Penrose Roger Makroswiat, mikroswiat i ludzki umysl
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- aeie.pev.pl