[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- No, to na razie - bąknął, zasalutował i oddalił się pośpiesznie.Jezu - łkał w duchu -spraw, żeby mnie poznawano.Błagam cię, spraw, żeby mnie poznawano.Nazajutrz nad obozem zahuczał samolot.Z jego wnętrza wyleciały zrzuty.Część znich spadła na teren obozu.Tych, które spadły poza ogrodzenie, nie próbowano nawetodszukać.Nikt nie opuszczał Changi, tu było najbezpieczniej.Przecież mogła to być pułapka.Roiło się od much.Kilku jeńców zmarło.Kolejny dzień.Nad lądowiskiem zaczęły krążyć samoloty.Do obozu wkroczyłangielski pułkownik, a wraz z nim doktorzy i sanitariusze.Przywiezli ze sobą lekarstwa.Nadlatywały i lądowały coraz to nowe samoloty.Ni stąd, ni zowąd zawyły w obozie jeepy, zjawili się potężni mężczyzni z cygarami wzębach i czterej lekarze.Byli to Amerykanie.Wpadli do obozu, pokłuli swoichwspółziomków igłami, napoili świeżym sokiem pomarańczowym, nakarmili, nawtykali impapierosów i wyściskali ich - swoich chłopców, swoich bohaterów.A potem wsadziliwszystkich do jeepów i podwiezli do głównej bramy Changi, gdzie czekała ciężarówka. Marlowe przyglądał się temu zaskoczony.Przecież oni nie są bohaterami, myślał zezdumieniem.Ani my.My przegraliśmy.Przegraliśmy wojnę, naszą wojnę.Tak czy nie? Awięc jacy z nas bohaterowie? Jacy?Gdy głowa pękała mu od sprzecznych myśli, dostrzegł Króla, swojego przyjaciela.Przez te wszystkie dni szukał okazji, żeby z nim porozmawiać, ale ilekroć się spotykali, Królzbywał go powtarzając, że pózniej, że teraz jest zajęty.A kiedy przyjechali Amerykanie,zupełnie już nie było czasu na rozmowę.Marlowe stał więc przy bramie w tłumie gapiów, przyglądając się przygotowaniomAmerykanów do odjazdu.Pragnął pożegnać się ze swoim przyjacielem.Czekał cierpliwie nasposobność, kiedy będzie mógł mu podziękować za uratowanie ręki i za chwile wspólnejradości.Pośród gapiów był również Grey.Przy ciężarówce stał zmęczony Forsyth.Wyciągnął rękę z listą.- Oryginał dla pana, majorze - powiedział do Amerykanina.- Pańscy ludzie są tuspisani według stopnia, rodzaju służby i numeru identyfikacyjnego.- Dziękuję - odparł major, przysadzisty spadochroniarz o wydatnych szczękach.Podpisał dokument i zwrócił pięć kopii.- Kiedy zjawi się reszta waszych? - spytał.- Za parę dni.Major rozejrzał się i wzdrygnął.- Z tego, co widzę, przydałaby się panu pomoc.- Czy przypadkiem nie ma pan na zbyciu leków?- Ależ mam.W naszym samolocie jest ich mnóstwo.Wie pan co? Jak tylko wyprawięw drogę naszych chłopców, przywieziemy panu to wszystko jeepami.Zostawię panulekarstwa i dwóch sanitariuszy do czasu, aż dotrą tu wasi.- Dziękuję - rzekł Forsyth i potarł twarz, usiłując odpędzić znużenie.- Bardzo nam sięprzydadzą.Pokwituję panu odbiór lekarstw.Władze będą honorowały mój podpis.- %7ładnych papierzysk.Potrzebuje pan lekarstw, to je pan dostanie.Po to przecież są -powiedział major i odwrócił się.- Dobra, sierżancie, każcie im wsiadać do ciężarówki -zawołał.Podszedł do jeepa i przyjrzał się noszom umocowanym przez sanitariuszy.- I co pan na to, doktorze? - spytał.- Do domu dojedzie - rzekł doktor, odrywając wzrok od nieprzytomnego mężczyzny,starannie skrępowanego kaftanem bezpieczeństwa.- Ale to wszystko.Zwariował na dobre.- Pechowiec - powiedział major znużonym głosem i zrobił na liście znaczek przy nazwisku Maxa.- To niesprawiedliwe - dodał i ściszył głos.- A co z resztą?- Niedobrze.Najczęściej ucieczka przed rzeczywistością.Lęk przed przyszłością.Afizycznie tylko jeden z nich jest w jakim takim stanie.Nie mogę pojąć, jak oni to wytrzymali.Był pan w więzieniu?- Oczywiście.Zajrzałem tam na chwilę.To mi w zupełności wystarczyło.Przygnębiony Marlowe obserwował ruch przy bramie.Czuł, że jest nieszczęśliwy nietylko z powodu odjazdu przyjaciela.Chodziło o coś więcej.Było mu smutno, bo odjeżdżaliAmerykanie.Miał wrażenie, że poniekąd należy do nich.Absurdalne, bo przecież byliobcokrajowcami.A jednak przebywając wśród nich nie czuł się obco.Czy to zazdrość? -zastanawiał się w duchu.Nie, to nie to.Nie wiem czemu, ale czuję się tak, jakby oni jechalido domu, a mnie zostawiali.Kiedy wydano rozkazy i Amerykanie zaczęli wdrapywać się na ciężarówkę, Marlowepodszedł nieco bliżej.Brough, Tex, Dino, Byron Jones Trzeci i cała reszta, we wspaniałych,nowych, sztywnych mundurach, wydawali się przywidzeniem.Wszyscy mówili,pokrzykiwali, śmiali się.Tylko Król stał nieco z boku.Sam.Marlowe ucieszył się, że przyjaciel znów jest wśród swoich, i życzył mu w duchu,żeby doszedł do siebie, jak tylko ruszy w drogę.- Wsiadać, chłopcy.- Jazda, wsiadać na ciężarówkę.- Następny przystanek: Ameryka!Grey nie zdawał sobie sprawy, że stoi tuż obok Marlowe a.- Podobno mają samolot, którym polecą prosto do Stanów - powiedział, patrząc naciężarówkę.- Specjalny samolot, wyłącznie do ich dyspozycji.Czy to możliwe? Dla takiejgarstki żołnierzy i paru młodszych oficerów?Marlowe do tej pory również nie zdawał sobie sprawy z obecności Greya.Przyjrzałmu się teraz z pogardą.- Jak przyjdzie co do czego, zaraz wychodzi z pana cholerny snob - powiedział.Grey gwałtownie odwrócił głowę.- Ach, to pan - wycedził.- Tak - odparł Marlowe i skinął głową na ciężarówkę.- Oni nie dzielą ludzi nagorszych i lepszych, więc dają samolot wyłącznie do ich dyspozycji.I to właśnie jestwspaniałe.- Nie powie pan chyba, że klasy posiadające zrozumiały wreszcie.- Zamknij się pan! - warknął Marlowe i czując, że rośnie w nim gniew, odsunął się od Greya.Przy ciężarówce stał sierżant, potężny mężczyzna z naszywkami na rękawie i niezapalonym cygarem w zębach, który cierpliwie powtarzał:- Jazda! Wsiadać, wsiadać!Nie wsiadł jeszcze tylko Król.- Wsiadać, jak rany Boga! - warknął sierżant.Król ani drgnął [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki