[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Mówił, że jestem śliczna. Nie kłamał.Cerę masz po ojcu, kości po matce.Powiedział ci, że siępobierzecie? Nie.Wspomniałam sobie to wszystko, i ani razu niczego mi nie obiecał.Poprostu mówił o mnie same dobre rzeczy, dotykał, a kiedy tak robił, czułam, żemuszę go mieć. Jakbyś chciała, żeby cię podpalił. No właśnie.Skąd wiesz?Marilyn parsknęła śmiechem. Nie zawsze byłam taka stara.Od dawna nicmnie tak nie rozpaliło, ale wiem, jakie to uczucie.Zostają wspomnienia. Babciu, czuję się normalnie tak, jakby ktoś wrzucił mnie do wora, trząsł,trząsł i w końcu cisnął precz.Marilyn wzięła Karen w ramiona, przytuliła. Odpręż się.Znajdziemy jakieśwyjście.- Powiesz mamie? Ona go lubi, wiesz.Słyszałam, jak Willie mówił, że się znim całowała.  Wiem, że go lubi.I wcale mi się to nie podoba.Ale nie, ty sama musisz jejpowiedzieć. Kiedy nie wiem jak. Podpowiem ci.Tego ranka Słonko podjechała do szałasu Wsiowego, chciała się z nimzobaczyć, ale chatka z kijów, gałęzi i starych koszul gdzieś przepadła, jak i onsam.Jakby wiatr zabrał go i poniósł hen.Wysiadła, rozejrzała się dokoła izobaczyła, że sam porozwłóczył szałas na kawałki, rozrzucił po lesie.Wyglądałoto tak, jakby się wściekł i postanowił raz na zawsze skończyć z tym miejscem.Pojechała do domu.Pod namiotem zobaczyła Clyde'a i Bena.Clyde zaparzył kawę i siedział wjednym z krzeseł przy pompie, popijając z kubka.Ben siedział obok, z dłoniąClyde'a na karku.Gdy Słonko podjechała bliżej, Clyde wszedł do namiotu iwrócił, niosąc kubek dla niej.Usiedli razem na krzesłach, sącząc kawę.Clyde odezwał się po chwili:  Wsiowy przyjdzie dziś do roboty? Nie wiem. Nie było go tam, gdzie mieszka, co? Nie. Może po prostu się przeniósł, znalazł lepsze miejsce. Chyba sam w to nie wierzysz, co? Ano nie. Masz nadzieję, że się zmył w cholerę, co? Aha.Ale i nie. A co to ma znaczyć? Mam nadzieję, że się wyniósł.Chociaż nie chciałbym, żeby cię okłamywał,żeby ci było smutno.Nie patrząc w jego stronę, Słonko położyła dłoń na jego ramieniu.Clyde przełknął ślinę.Zmusił się do rozluznienia mięśni, tak by czuć ciężar iciepło jej dłoni przez rękaw koszuli.Odetchnął głęboko.Słonko użyła troszeczkęperfum, ot, tyle tylko, by powietrze wokół niej pachniało nieco bardziej słodko.Może to nie było dużo, ta dłoń na jego ramieniu, ale zawsze coś, kąsek, którymmógł się pocieszyć.Coś jak żołądz znaleziony przez ślepego wieprza  najeśćsię tym nie naje, ale przynajmniej głód już tak nie ssie. 27Po rozmowie z McBride'em Kukuryk wrócił do biura, cały roztrzęsiony, zobolałą dłonią.Nic nie miał złamane.Potężny uścisk McBride'a przemieściłkości, które teraz wracały powoli na miejsce, ale ręka bolała jak diabli.Kukuryk myślał o tym, do czego zmusił go McBride, i rzygać mu się chciało.Czuł się tak, jakby potrzebował wgramolić się w szczudłach na pieniek, żebysięgać innym ludziom do kostek.McBride naprawdę nie musiał mu tego robić.Zrobił, bo mógł, łysy sukinsyn w peruce.Kukuryk wyciągnął miednicę, nalał do niej wody i zaczął szorować wargigrubą kostką mydła, trąc, aż prawie zaczęła ciec z nich krew, a smak mydlinwypełnił mu usta.Aż mu podjechał żołądek, ale był pewien, że lepiej czuć to, niżtamto, co wciąż dojmująco pamiętał.Po namydleniu zdjął kapelusz i zanurzył twarz w miednicy, trzymał pod wodątak długo, póki starczyło tchu.Kiedy się wynurzył, prychając, po omackusięgając po ręcznik, wcale a wcale nie czuł się czystszy.Wymaszerował na schody przed biurem, rozejrzał się po ulicy, spojrzałwściekle na czerwony apartament nad apteką.Miał szczerą chęć kopnąć się dobiura, wyciągnąć strzelbę i wpaść do McBride'a z ponowną wizytą.Kazałby mupossać lufę, o, tak właśnie.Powinien był w ogóle odgryzć bydlakowi fiuta, złapaćw zęby i wyrwać z korzeniami.Ależ z niego tchórz, że zrobił to, co zrobił.Powinien pozwolić, by McBride zmiażdżył mu dłoń, nim się do tego zniżył.Znów zaczął myśleć o strzelbie, ale teraz już powątpiewał, czy dałby radę, czynie skończyłby czasem z lufą w dupie.McBride pompowałby w niego kolejnenaboje, aż do wyczerpania magazynka.Aatwo było zgrywać twardziela nasłońcu, na schodach własnego biura, ale tam, w tym dusznym pokoju, gdzieświatła było ledwie ciut, wszędzie panoszyły się cienie i siedział McBride w tejpaskudnej peruce.tam, to była zupełnie inna sprawa.No i jeszcze tenCzłowiek-Chrabąszcz.Kukuryk pomyślał sobie, że mógłby wyciągnąć z szuflady biurka jedno z tychcygar, co to je palił szeryf Knowles, zapalić, coś jakby dla oczyszczenia, żebywykadzić sobie dymem usta, ale im dłużej wspominał o tych wielkich, grubychcygarach, które lubił poprzedni szeryf, tym mniej mu się ten pomysł podobał.Wyszedł za róg budynku biura i zobaczył, że wszyscy kolorowi nadal śpią,przykuci do dębu, i że Klocek i Trąbka wciąż też jeszcze się nie ocknęli.Opadła na nich rosa  Kukuryk widział jej wilgotny ślad nakapeluszu Klocka i kolanach jego spodni.Był tak wściekły, że chciał ich jużobsztorcować za spanie na warcie, ale się rozmyślił.Wolał, żeby jeszcze się nieobudzili.Przyuważył, że na samym narożniku budynku biura zebrała się garstkaświerszczy, i żeby rozładować wściekłość, zmiażdżył parę z nich otwartą dłonią,po czym szybkim gestem zdrapał resztki o kant cegieł.Wyszedł z powrotem przed budynek, znów stanął na schodach.Ocierałwłaśnie usta grzbietem czystej dłoni, kiedy ulicą nadjechał granatowy samochód,ominął nieprzytomną grubaskę i zatrzymał się, choć silnik wciąż pracował.Otworzyły się drzwi od strony pasażera i wysiadł Wsiowy, niosąc przerzuconyprzez ramię tobołek z koca.Kukuryk przyjrzał się, próbując rozpoznać kierowcę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki