[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Morris jednak natychmiast odrzucił tę pozornie wygodną kon-strukcję, nie poświęcając jej nawet chwili świadomej uwagi, być może dlatego,że wszystkie na pierwszy rzut oka oczywiste rozwiązania nauczył się traktowaćjako pułapkę.- Wręcz przeciwnie - zawyrokował.- Mnie to wygląda na próbę wrobienia ich.Nastąpiła krótka chwila ciszy na linii, która - z czego doskonale zdawał sobiesprawę - mogła być na podsłuchu.Najosobliwsze w policji było to, że choć jejfunkcjonariusze przesłuchiwali człowieka z niezwykłym wręcz zapałem, to kiedyprzychodziło do czynów, robili naprawdę niewiele.Na przykład nie przeszukaliponownie szopy.Prawdopodobnie w przeciwieństwie do książkowych czy fil-mowych detektywów biedacy skupiali się przede wszystkim na łatwych przy-padkach albo też bardziej niż zniknięcie Boba Posenata interesowało ich własneżycie seksualne czy nieudane małżeństwo.Zupełnie rozsądne podejście, jeśli sięnad tym zastanowić.- Ale kto? - zapytał Forbes szeptem.Morris powiedział z naciskiem:- Jesteś pewien, że nie pamiętasz, kto tamtego ranka ściągnął ze mnie płaszcz?Bo mnie się wydaje, że to musiał być Kwame.- A kiedy Forbes był już o krok odnieuniknionego wyznania, dorzucił pospiesznie: - Na razie ani słowa nikomu, ro-zumiesz? Pojawię się tak szybko, jak tylko będę mógł.- Splendide mendax*104 - wymamrotał Forbes.104*Szlachetne kłamstwa.RLT - Ciao - pożegnał go Morris, myśląc jednocześnie, że nawet gdyby resztę dniprzyszło mu spędzić na zbawianiu dusz za kratkami, przecież nikt nie będziemógł powiedzieć, że nie cieszył się życiem i - aczkolwiek krótko - nie siedział nagrzbiecie nieujeżdżonego mustanga.31Na wzgórzach powyżej Montorio drzewka wiśniowe stały w pełnym rozkwi-cie.Biel kwiatów stanowiła wspaniałe dopełnienie nieco nudnawej, kontynental-nej zieleni, dominującej w pejzażu.Kiedy Morris ostrożnie zamykał drzwi samo-chodu, ciszę mąciło tylko brzęczenie pszczół i rechotanie żab zamieszkującychrowy przecinające dolinę.Kolejne piękne miejsce, pomyślał, z satysfakcją odnotowując, że nawet w naj-bardziej przełomowych momentach swojego życia nadal potrafi dostrzegać pięk-no.Oczywiście jej lancia stała przed domem.A więc tak wyglądała prawda.Nagle sielską ciszę zmącił warkot rozpoczynającej pracę maszyny.Rozbudowaosiedla wciąż trwała.Zwietnie, przynajmniej nikt nie usłyszy jego wejścia.Kiedy zbliżył się do bramy, dostrzegł, że błyszcząca, nierdzewna stal jednej zeskrzynek na listy przemieniła się w okopconą czerń.W otworze tkwiła świeżowetknięta biała kartka.Morris wyciągnął ją i przeczytał.Napisane na niejoświadczenie głosiło, że mieszkaniec numeru szóstego nie pasuje do tego domu,podobnie jak osmolona skrzynka na listy nie pasuje do swoich lśniących nowo-ścią sióstr.Całość kończyła się zawoalowaną wprawdzie, mimo to niezbyt milebrzmiącą pogróżką.Piękno otoczenia najwyrazniej wywierało tylko niewielkiRLT wpływ na ludzi.Wpychając papier z powrotem do skrzynki, Morris zanotowałsobie w pamięci ten fakt, niczym ktoś, kto odkłada na bok fragment układanki,chwilowo nie widząc miejsca, gdzie mógłby go umieścić.- Już wkrótce - powiedział w nagłym przebłysku intuicji.- Już wkrótce będziepo wszystkim.I chociaż jego wargi poruszały się, odnosił wrażenie, że to nie on wypowiadate słowa ani nawet nie Mimi, ale ktoś, czy jego głosu słuchali oboje.Tak, teraz był już naprawdę blisko rozwiązania.Tuż za ogrodzeniem hałasowała koparka.Morris cicho otworzył bramę, prze-szedł ścieżkę i znalazł się pod drzwiami.Jego bystre oko zauważyło kilkaszczerb w podobno marmurowych stopniach.%7ładen marmur, polerowany pia-skowiec i tyle.Zciskając w dłoni klucz, zaczął nasłuchiwać, ale odgłosy z placubudowy zagłuszały wszystkie inne dzwięki.To stanowiło pewien problem, gdyżdrzwi otwierały się prosto na pokój frontowy.Skąd miał wiedzieć, czy nie ulo-kowali się akurat tam?Ale w końcu był to jego pokój.Nawet jeśli nie robili nic zdrożnego, a tylkodyskutowali kwestie dotyczące funkcjonowania firmy, miał prawo w każdejchwili tam wejść.Do pomieszczenia, w którym jego legalnie poślubiona, spo-dziewająca się dziecka żona rozmawiała z zatrudnionym przez niego mężczyzną.To Morris go żywił, ubierał i zapewniał mu dach nad głową.Ale żar, jaki ogarnął cale jego ciało, pot płynący strumyczkiem między poślad-kami i drżenie palców towarzyszące wkładaniu klucza do zamka podpowiadałymu, że za drzwiami nie toczy się zwykła rozmowa.Czuł obecność Mimi tuż zasobą i ponownie coś mu szeptało, że jeszcze chwila, a wszystko się zakończy.W otwartych drzwiach ukazało się idealne zacisze domowe, z meblami stoją-cymi w równych szeregach niczym nagrobki.Od czasów, kiedy on i Paola wy-prowadzili się stąd, pojawiła się tylko jedna nowość, nieduża, drewniana rzezbaprzedstawiająca afrykańskiego wojownika, z włócznią w ręku i z absurdalniewielkim, sterczącym penisem.Na podłodze obok sofy Morris dostrzegł rysę naRLT jednym z kafelków, powstałą po upuszczeniu przez niego cegły, sprzedanej muprzez człowieka, któremu próbował pomóc.Tym razem szkody okazały się owiele poważniejsze.Nic dziwnego, że jego małżeństwo tak kiepsko funkcjono-wało.Teraz, kiedy jego uszy przyzwyczaiły się do hałasu koparki, podchwycił takżedzwięki muzyki.Gdzieś z góry.Rozpoznał utwór obmierzłej Sade, przez Paolęochrzczony  pościelówką".Wszystko jasne.Nawet telefon, stojący pod wybra-nym przez jego żonę plakatem z reprodukcją obrazu Gustawa Klimta, miał odło-żoną słuchawkę.Doprawdy nie potrzebował już żadnych innych dowodów.Aleodraza i jednocześnie ciekawość były tak wielkie, że nie mógł się powstrzymać,nawet jeśli to było niedorzeczne, nawet jeśli wcześniej tego nie planował.Ostrożnie zaczął wstępować po spiralnych schodach.Zawahał się, przez chwilęnasłuchiwał, po czym ostrożnie wyminął skrzypiący stopień.Wreszcie jego gło-wa ukazała się nad podłogą, między wspornikami balustrady.Pierwsze, co zoba-czył, to brązowe oczy żony, wpatrujące się prosto w jego własne.Na środku pokoju, pod czterema świetlikami i tyłem do schodów, a przodemdo telewizora stała nowoczesna, niska, czerwona sofa.Nad jej oparciem sterczałynagie, czarne, masywne, nieruchome łopatki i czarna, wełnista głowa.Obok niej,zwrócona w stronę Morrisa, tkwiła na kolanach Paola.Z wstrętnie wykrzywionątwarzą, kołysząc się rytmicznie, szybko zbliżała się do ostatniej stacji erotycznejvia cruris*105 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki