[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przesiedziałbym do końca wojny.Matka przygarbił się i mówi Huntowi prosto do ucha.Mija pięć sekund, pięć cichychsekund.- Ty nie zasługujesz na to, żeby żyć, Hunt, jesteś liszajem tej ziemi.Nie widzę powodu,żeby cię nie zabijać. Mija cała wieczność, wypełniona tylko ciężkim sapaniem.Hunt znowu próbuje sięwyzwolić, ale Matka dociska.- Zależy ci na życiu, Hunt? Jeżeli tak, kopnij lewą nogą w podłogę.Patrzymy.Lewa stopa Hunta unosi się, kopie w podłogę.- %7łeby żyć, musisz zrobić tylko dwie rzeczy.Po pierwsze, przeprosić za to, copowiedziałeś o mojej żonie.Po drugie, od tej chwili raz na zawsze przestać się mnie czepiać.Czekamy.Matka przerywa dla zaczerpnięcia oddechu.- A teraz wynoś się do kancelarii.Za pół godziny przyjdę tam po przepustkę.Zrozumiano?Matka z każdym słowem zwiększa ucisk.Gęba Hunta znów robi się fioletowa, oczy mułzawią, palce wczepiają się kurczowo w ramię Matki.Z nosa sączy mu się cienka strużka krwi.Noga wędruje do góry i z całej siły kopie w podłogę, trzy razy, cztery.Matka puszcza go i wstaje.Hunt się nie rusza.Nikt nie spieszy mu z pomocą.Matka stoinad nim i drży na całym ciele: koszula bez guzików, cały mundur na wylot przesiąkniętypotem.Przez kilka sekund patrzy z góry na Hunta, potem odwraca się i kładzie na swojejpryczy.Hunt w końcu siada.Ociera nos wierzchem dłoni i patrzy na krew.Potem obraca się,klęka na czworakach i puszcza pawia.Powoli staje na nogi, wychylony do przodu, całe ręce maw rzygowinach.Toczy wzrokiem dookoła.Szepcze chrapliwie:- Zaatakował mnie od tyłu, widzieliście, chłopcy.Nikt się nie odzywa.Smród pawia zaczyna się rozchodzić po baraku.Jest początek maja,ciepło.Nie wiadomo, dokąd zaleci.- Słuchajcie, wy dranie.Przepraszam za to, co mówiłem o żonie Wilkinsa.Dalej nikt nic nie mówi.Hunt chwiejnym krokiem posuwa się do drzwi.Corrollootwiera drzwi, a Hunt schodzi po schodach i opuszcza barak.Wszyscy jesteśmy w szoku.Matka siada na pryczy; zdejmuje przepocone odzienie.Schodzi na dół i bierze prysznic.Kiedy wraca, ubiera się powoli i wyciąga przybornik do szycia.Przyszywa pourywane guziki, a potem wiesza mokre od potu szorty na wieszaku.Wszyscyczekamy, kiedy do baraku wpadnie oddział policji wojskowej, ale Wilkins wcale nie wydaje sięzdenerwowany.Nadal jest czerwony na twarzy, a lekko skrzywiona oprawka okularów siedzimu na nosie nie tak jak należy, krzywo, jedno szkło o pół cala wyżej od drugiego.Nie odzywając się do nikogo, bierze torbę z pryczy, gdzie cały czas stała, i schodzi poschodach.Nigdy nam nie powiedział, co zaszło w kancelarii, ale fakty są takie: aż do przerzucenia nas za ocean, Hunt nie czepia się Wilkinsa, a Wilkins aż do końca co tydzień dostajeprzepustkę na weekend.W tydzień po incydencie na skrzyżowaniu pod Olsheim, Matka dostał od żony list odziecku.Nawet nie wiedzieliśmy, że była w ciąży.Matka powiedział Ojcu Mundy, że dzieckourodziło się nieżywe, ale żadnemu innemu z nas nie mówił nic.Po tym zdarzeniu Matka jakby stracił wiarę we własną nieśmiertelność.Takprzynajmniej ja to tłumaczę.A bez tej wiary nie da się robić tego, co wszyscy robimy.Upłynęło może z piętnaście minut i telefon znowu dzwoni.To Shutzer.- Won't, jakie jest prawdopodobieństwo tego, że tu w okolicy są wilki?- Nie mam pojęcia, Stan, to możliwe.Jesteśmy przecież w prawdziwym lesie, takimsamym jak ten, przez który szedł Czerwony Kapturek.- Mundy twierdzi, że to sowy.Słyszysz je tam u siebie?- Nic nie słyszałem.Na wpół śpię i nie nadstawiam ucha.- O żesz, kije złamane! Znowu zaczynają! Słyszałeś tym razem?- Tu nic nie słychać.Skąd to idzie?- Jakby ze wzgórza za nami i ż tamtych pagórków po drugiej stronie.Trudno stwierdzić- może to echo, a może się nawołują.- Daj mi zadzwonić do Gordona.Ledwo odkładam słuchawkę, telefon dzwoni sam.- Ja cię kręcę, Wont! Jacyś Indianie tu się szwendają, albo co! Matka mówi, że toNiemcy sygnalizują tam i z powrotem.Ja tam nic nie kapuję.- Zaczekaj, Mel, zaraz tam będę.Odkładam słuchawkę, szarpię Millera za ramię.- Bud, tam na dworze odchodzą jakieś dziwne numery: ktoś się wydziera albo zwierzętahałasują.Schodzę do mostu, ty siedz przy telefonie.Zadzwoń do Shutzera i powiedz mu, cojest.A potem wydzwoń Gordona i Wilkinsa: przypomnij im, że mają do mnie nie strzelać.- OK, to pewnie tylko zwierzęta.W takim lesie nocą muszą odchodzić niezłe polowania.- Mam nadzieję.Zabieram granaty i pasy z nabojami.Ze skrzynki biorę dwa granaty ekstra.Za ciemnona strzelanie.Posuwam się tą krawędzią drogi, wzdłuż której kładłem kabel.Chłopcy wywołująmnie po jakichś dziesięciu jardach.Doskakuję do nich pod ścianę.Są spięci, porozumiewamysię szeptem.- Słyszeliście coś więcej?- Już nic.Czekamy po ciemku może z pięć minut.I nagle rozlega się głos.Brzmi jak indiańskie nawoływania: kiepska imitacja Indianina naśladującego głos wilka.Ale to jest głos ludzki, bezwątpienia.Ogarnia mnie strach.Wilkins patrzy na mnie.- Tym razem bliżej!Jeszcze chwilę czekamy w ciemności.Zastanawiam się, czy to dobrze, że stoimy wkupie, czy nie powinniśmy się raczej rozproszyć.Na razie jednak postanawiam niczego niezmieniać.Jest to nie tyle decyzja dowódcy, co moja prywatna potrzeba.Podnoszę słuchawkę idzwonię do Millera.- Bud, nie odchodz od telefonu.- Przecież nie odchodzę, co jest?- Zdaje się, że skrada się do nas niemiecki patrol [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki