[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zenon orientował się jedynie w tym, że pewni ludzie są "nasi" - bez jakiejkolwiekjednak ich definicji - oraz że należy "ubrać" pozostałych - też nie wiadomo, w imię czego.Właśnie teraz otwiera się możność podjęcia pewnych rzeczy, o których nikt nie pomyślał.Jakich rzeczy mianowicie? Założenia pisma.To dopiero będzie dla "nich" niespodzianka,zagarnie im się to, co właśnie myśleli, że przygotowują dla siebie.Zmiech Czechlińskiego, triumfalne miny, konspiracyjne aluzje - to wytwarzało jakieś brudneciepło zaufania, wciągało w ścisłą solidarność, urzekało.Obaj zjedli i wypili dość dużo,Zenon czuł się coraz bardziej bezbronny.Jego zdumienie, że można myśleć tak niekonkretnie,roztapiało się w łagodnym podziwie.Gotów był mniemać, że właśnie to jest dowodemistotnego czucia z rzeczywistością - taką, jaką ona jest dzisiaj.I ostatecznie, sam nie wiedzącjak, poczuł się także "swoim" człowiekiem, a wyjaśnienie bliższe tych rzeczy odłożył sobiena pózniej.Tymczasem zajęło go coś innego.Alkohol działał na niego rozmiękczająco i sentymentalnie.Nie miał tak mocnej głowy jak Czechliński.Patrzył znowu przez okno w stronę, gdzie zanarożną cukiernią Chązowicza leżał w wylocie ulicy ukośny skrót placu Narodowego zdługim budynkiem starej hali targowej pośrodku.Niska, pociemniała od kurzu i deszczukolumnada osłaniała rząd sklepików, w których samotni %7łydzi sprzedawali nici, żelastwo ikoronki.W tym skrócie było widać, że umiane na pamięć, nabrzmiałe pośrodku filarypoobsuwały się i wykrzywiły, a długi nad nimi dach obsiadł w garby i wnęki.Rozległytrapezoid starego rynku z tą sfalowaną kolumnadą i barokową żółtą fasadą kościoła w głębi,wyścielony drobno chełbią mokrych, połyskliwych brukowych kamieni, przypominał swąnaiwną żałością i opuszczeniem jakiś niedobry kawałek dzieciństwa.Tędy przechodził Zenoncodziennie na ulicę Zwiętojańską do swego gimnazjum.Gmach przebudowano terazcałkowicie i w przywróconych do dawnej architektonicznej świetności salach umieszczonobiura Wydziału Powiatowego i Starostwa.Przez dawny korytarz szkolny szło się terazwyrabiać i prolongować paszport zagraniczny.Sentyment zwiększyła jeszcze okoliczność, że z dala przeszła przez rynek jakaś młodakobieta, która dawniej byłaby mu się wydała zabłąkaną tutaj zamorską księżniczką, a dzisiajbyła tylko prowinc jonalną panną, ubraną z pretensją do prostoty.Zatrzymała się pośród kuplacu, podniosła głowę twarzą w niebo i, przekonawszy się widocz nie, że deszcz ustał,zamknęła parasol.Zenon pomyślał, że kochać sil w kobiecie można tylko, gdy się jestsztubakiem, a wszystko póznię jest zaledwie przybliżeniem do tamtych rozdzierających sercezachwy tów, słabym refleksem tego, co możliwe byłoby przeżyć wówcza i czego naprawdęnie przeżywa się nigdy.Pomyślał właściwie o Elż biecie Bieckiej. Kobieta zniknęła pod kolumnadą w otwartych drzwiach jakiego sklepu jak w czarnej czeluści.Przez plac i ulicę zaczęli przechodzi w różnych kierunkach drobni, czarni, nieważni ludzie,mający tu n, tym wycinku ziemi swoje własne, jedyne sprawy.Po chwili zupełni blisko, wmiejscu, gdzie dawniej stało zawsze parę dorożek, za przężonych w najnędzniejsze typykońskie świata, a dzisiaj dwi taksówki, ukazała się znowu ona.Szła w tę stronę i Zenon nagiprzekonał się, czemu na jej widok pomyślał o Elżbiecie.Ponieważ t była ona.Nie widział jej od lat.Poznanie jej teraz było właściwie niespodziewanym odkryciem.Byłdaleki od myśli, że Elżbieta jest w mieście.Na początku lata, będąc tu w drodze do Boleborzy,słyszał, że wyjechał;Zupełnie o niej nie pamiętał.Przez krótki czas, mierzony jej szybkin krokami, patrzył, jakajest.Była zupełnie zmieniona, była duża i cier ka, stała się już kimś innym.Ale idąc tak,niosła jednak w sobie t wszystko, co kiedyś stanowiła dla niego.Nie porwał się od stołu, nie wybiegł za nią.Nawet uśmiechnął s pobłażliwie do tegonieoczekiwanego wzruszenia, którego doznał.A wiedział, że przed odjazdem musi jązobaczyć.Musi tę starą spray całkowicie zrewidować, by się nacieszyć, że tak bez śladuminęła, l przed samym sobą ten malutki platoniczny romans prowincjonair skompromitować.Nazajutrz Zenon otrzymał od Czechlińskiego umówioną zaliczk która pozwalała muwyjechać.Obliczał to sobie we frankach, ro ważał szczegółowo i był zadowolony.Popołudniu wybrał się na ulicę Staszica, do pani Kolichowskiej.W drodze myślał z niepokojemr przemian i z ulgą (jak niegdyś Elżbieta idąc do panny Wagner), może nie zastanie tamElżbiety, że może wczoraj tak mu się wydałJakże znał ten niepokój i tę tchórzliwą nadzieję.Jakieś ślady, wygniecione w mózgu śmiesznąmęką dzieciństwa, jeszcze zostały.Jeszcze to wszystko razem nie dało się zbyć jednymkrzywym uśmiechem lekceważenia.Wyobrażał sobie tę Elżbietę, jako pannę pewną siebie, oschłą i wyniosłą [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki