[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kilkakrotnie zapalał światło, ale nie mógł czytać.Patrzył bezmyślnie na rysunek tapet; na pobożne obrazy tego pokoju, który służył za schronienie bogatympielgrzymom.Leżał nieruchomy i jedna tylko myśl krążyła mu po pustej czaszce: Nie zobaczę już jej więcej; czy to możliwe?"Zasypiał na krótką chwilę i budził się z uczuciem, że jakiś okropny wstrząs wyrzuca go w powietrze.I okryty zimnympotem leżał tak, aż w pomroce pokoju zarysował się kwadrat mlecznego światła.To brzask przedzierał się przez firanki okna.Aksamitna pieszczota dnia zamknęła mu wreszcie, oczy.Obudziwszy się pózno, pobiegł do ogrodów Groty.Och, tegodziny drżącego i bezowocnego oczekiwania, kiedy w każdej postaci białej, prowadzącej jakiegoś rannego, zdawałomu się poznawać Margaritę!Po południu, po drugim śniadaniu, którego nie tknięte półmiski przesuwały mu się przed oczyma, wrócił znów doogrodu.Zobaczywszy ją wreszcie, jak szła, prowadząc ślepego oficera, doznał uczucia zniechęcenia.Wydała mu sięwyższą, szczuplejszą, o wyciągniętym owalu twarzy, w której płonęły gorączkowo zapadłe, podkrążone oczy.Aatwobyło odgadnąć, że i ona spędziła noc bezsenną, równie udręczoną jak on, tam w hotelu, i uczuł nagle, jak walił się naniego cały ciężar przygnębiających wrażeń, przeżytych w ciągu ostatnich kilkunastu godzin.Jakże nieszczęśliwi bylioboje!Ona "postępowała, rozglądając się na wszystkie strony, jak ktoś przeczuwający niebezpieczeństwo.Ujrzawszy Juliana,przytuliła się do ślepca, rzucając swemu dawnemu kochankowi spojrzenie rozpaczliwe, błagające o litość.Och, tospojrzenie!Julian zawstydził się i, jak rozdwojony, jął patrzeć na siebie samego wzrokiem sędziego.Co on robił tutaj, tak zwanyJulian Desnoyers, niepotrzebny teraz uwodziciel, który obecnością swoją zadręczał biedną kobietę,chcąc odwieść ją z drogi szlachetnej skruchy, trwając w swych egoistycznych małych pożądaniach, kiedy cała ludzkośćmyślała o czym innym.Własne tchórzostwo rozdrażniło go.Jak złodziej, korzystający ze snu swojej ofiary, krążyłdokoła tego dobrego, dzielnego człowieka, który go nie mógł widzieć, który się nie mógł bronić, by okraść go zjedynego przywiązania, jakie miał na świecie, jakie cudem wracało do niego.Zlicznie, panie Desnoyers! Ha, łajdaku! I pod wpływem tej zniewagi powstał przeciwko temu swemu drugiemu ja, zasługującemu na pogardę.Spuścił głowę;nie chciał spotkać błagalnych oczu Margarity; zląkł się jej niemego wyrzutu.Nie ośmielił się również spojrzeć naślepca, w jego zniszczonym, bohaterskim mundurze, z twarzą postarzałą przez obowiązek i chwałę.Bał się go, jakwyrzutu sumienia.Odwrócił się i odszedł.%7łegnaj, miłości! %7łegnaj, szczęście! Szedł teraz krokiem pewnym; jakiś cuddokonał się w głębi jego jazni: na koniec w drogę.Do Paryża! Nowe złudzenie zaludniło bezmierną pustkę jego bezużytecznego istnienia.ROZDZIAA VNAJAZDDon Marceli uciekał, by skryć się na swoim zamku, gdy spotkał mera Villeblanche.Ten usłyszał wystrzały i biegł dobarykady.Dowiedziawszy się, że spowodowała je gromada maruderów, podniósł ramiona do góry z rozpaczą.Powariowali.Ich opór fatalnym się stanie dla miasteczka.I biegł dalej prosić ich, by odstąpili.Upłynęło sporo czasu i nic nie zmąciło spokoju poranka.Desnoyers wdrapał się na najwyższą ze swych wieżyczek ilornetką badał okolicę.Nie mógł odróżnić gościńca, widział tylko kępy najbliższych drzew.Wyobraznią jednakodgadywał za tą zasłoną zieleni ruch ożywiony, tłumy ludzi, którzy się zatrzymali, wojska szykujące się do ataku.Niespodziewana obrona uciekinierów pokrzyżowała dalszy najazd.Desnoyers pomyślał o tej garstce szaleńców i ichupartym dowódcy.Jakiż los ich czeka? Zwróciwszy szkła na okolicę miasteczka, zobaczył czerwone plamy kepi,migające jak maki na zielonym tlełąk.To cofali się owi maruderzy, przekonawszy się o bezskuteczności dalszego oporu.Może pokazano im jakiś bródlub łódkę zapomnianą na Marnie i szli, kierując się ku rzece.Lada chwila Niemcy wejdą do Villeblanche.Upłynęło pół godziny głębokiego milczenia.Na tle wzgórza rysowały się dachy miasteczka i wieża kościoła,zakończona krzyżem i żelaznym kogutkiem.Wszystko zdawało się tchnąć ciszą jak za najlepszych pokojowychczasów.Nagle Desnoyers zobaczył, że lasek wyrzucił z siebie coś subtelnego i hałaśliwego, kłęby pary i towarzysząceim głuche wybuchy.Coś przemknęło w powietrzu, zatoczywszy świszczący łuk.W ślad za tym jakiś dach wmiasteczku otworzył się jak krater i z jego wnętrza jęły wylatywać kawałki drzewa, odpadki ścian, połamane sprzęty;całe wnętrze domu w tumanach dymu, kurzu i gruzów.Najezdzcy, zanim odważyli się na atak, zaczęli bombardować Villeblanche, jak gdyby w obawie, że spotkają na ulicachtej mieściny zacięty opór.Padły nowe pociski.Niektóre, przelatując ponad dachami domów, wybuchały pomiędzymiasteczkiem a zamkiem.Wieżyczki posiadłości Desnoyers a zaczęły ściągać uwagę artylerzystów.Myślał on już oopuszczeniu swego niebezpiecznego obserwatorium, gdy zobaczył, że coś białego, niby płaszcz lub prześcieradło,powiewa nad wieżą kościoła.Mieszkańcy wywiesili tę oznakę pokoju, by uniknąć dalszego bombardowania.Padłojeszcze ze cztery pociski, po czym nastąpiło milczenie.Don Marceli zszedł do parku, widząc, że odzwierny zakopuje pod drzewem broń myśliwską, znajdującą się w zamku.Następnie skierował się ku wjazdowi.Nieprzyjaciel miał nadejść lada chwila, trzeba go było przyjąć.W tymniespokojnym oczekiwaniu pożałował znów swego przybycia.Co on tu robił? Dlaczego został? Ale uparty jegocharakter rozstrzygnął wnet wątpliwości strachu.Został, bo obowiązkiem jego było pilnować swej własności.Zresztą było już za pózno myśleć o takich rzeczach [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki