[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.SWręcz przeciwnie.To nie Clifford ma kłopoty z czytaniem, tylko ja.Choć chyba nie z czytaniem, a raczej z pisaniem.Ponieważ gdy patrzę Rna swoje dzieło, oto, CO widzę:CAŁYM SEREM NALEŻĘ DO CIEBIE Nie zaś: CAŁYM SERCEMNALEŻĘ DO CIEBIE.Gdzie podziało się wspaniałe wyznanie? To, co napisałem, pozbawione jest jakiegokolwiek sensu.W pierwszej chwili chce mi się śmiać.Przecież to niemożliwe.Jak mogłem pomylić się w takim słowie, pomijając jedną literę? Szybko jednak zapominam o weso-łości.Clifford ma rację — to, co napisałem, rzeczywiście wygląda jak niezbyt udane hasło reklamowe mleczarni.Rzucam się do feralnego słowa, staram się zatrzeć je podeszwami butów; nic z tego.Próbuję raz jeszcze; nic nie psuje idealnie gładkiej bieli.Padam na czworaki i usiłuję dokonać zniszczenia rękami; także na darmo.A w maszynie nie została ani kropla farby.Długą chwilę stoję jak skamieniały.Doprawdy trudno mi pojąć, jak mogłem spreparować podobnego gniotą.Potem obracam się do Cliffor-da i pytam:— Mogę się napić? — Nie czekając na odpowiedź, wyrywam mu z ręki jabola i wypijam do dna.REZYGNACJAPoniedziałek mija we mgle wywołanej psychicznym i fizycznym wycieńczeniem po wydarzeniach weekendu.Większość czasu spędzam w łóżku, po części śpiąc, po części wpatrując się tępo w sufit i słuchając kompaktów.Nie golę się.Nie myję.Nie przebieram.Staram się nie my-śleć o niczym.Gniję w samotności i ciszy, do pełnej degrengolady bra-Skuje tylko, żebym zaczął się załatwiać pod siebie.Matt wyjechał w inte-resach, tym samym więc mój kontakt ze światem zewnętrznym ograni-czony został do zera.Nie przeszkadza mi to jednak.Pragnę tylko, aby Rdni mijały tworząc pomiędzy mną a Amy coraz większy bufor, gdyż jest to jedyny sposób na stopniowe łagodzenie bólu, jaki wciąż jeszcze mnie dręczy.We wtorek po południu żołądek domaga się należnej sobie daniny, zmuszając mnie do chwilowego wyjścia ze stanu pogłębiającego się ni-hilizmu.Zamawiam przez telefon pizzę.Przeżuwam ją powoli, kiedy nagle dociera do mnie, że może podchodzę do problemu w sposób błęd-ny.Przecież pogrążanie się w rozpaczy nie doprowadzi mnie donikąd.Kto powiedział, że chociaż niezbyt udane malowidło drogowe pod oknami Amy zmusiło mnie do odwrotu, każda inna próba odzyskania jej ma się równie nieszczęśliwie zakończyć? Na miłość boską, przecież prawie mi się udało.Ledwie jednej litery zabrakło.O tym muszę pamię-tać.Nie o tym, jakim jestem nieudacznikiem, ale jak bliski byłem sukcesu.Teraz potrzebny mi jest nowy plan.Nowe podejście.Biorę butelkę wódki i wracam do swojego pokoju, żeby spokojnie wszystko przemy-śleć.Nadchodzi wieczór, a ja wciąż siedzę w swoim pokoju — od tej chwili znanym raczej jako twórcze schronienie.Mam już plan.Jest tak ge-nialnie prosty, że dziw doprawdy, iż wcześniej na niego nie wpadłem, zwłaszcza że rozwiązanie miałem wciąż przed oczami.Moja gitara.Stoi oto, oparta o szafę, nie ruszana od ubiegłego roku, kiedy to wzią-łem kilka lekcji gry na niej.Przecież to oczywiste.Napiszę piosenkę.Serenadę, która uświadomi jej, ile naprawdę dla mnie znaczy.Idzie mi świetnie.Znacznie lepiej, niż się mogłem spodziewać.Z początku mam trochę kłopotu z dobraniem właściwych słów, szybko jednak zaczynają żyć własnym życiem.Melodia zaś jest po prostu fantastyczna—zważywszy na to, że znam zaledwie trzy chwyty.Atmosfera panuje idealna: palą się kadzidełka, z głośników Elvis dodaje mi otuchy, całości dopełnia bandana, którą zawiązałem sobie na głowie ä la Springsteen.SDochodzi jedenasta, a ja gotowy jestem do prawykonania.Odstawiam na wpół wypitą butelkę na podłogę, żeby jej, broń Boże, nie potrącić, Rbiorę gitarę i stojąc w progu, zapowiadam.— A teraz, proszę państwa, na żywo z Hollywood Bowl z dumą przedstawiamy jednego, jedynego Jaaaackieee Rossltera.Przechodzę przez pokój i wskakuję na środek estrady mieszczącej się na łóżku.—Zaśpiewam teraz kawałek — mówię z najlepszym akcentem Połu-dniowca, na jaki mnie stać.— Napisałem go dla jednej znajomej damy.Ma na imię Amy i bardzo ją kocham.— Dłonią przecieram czoło.—Zatytułowałem go Myślę, że się chyba wściekną.Kilka razy uderzam w struny i zaczynam:Myślę, że się chyba wścieknę,Moje życie bez ciebie stało się piekłem.Tak za tobą tęsknię,Że mi zaraz serce pęknie.Teraz wchodzi chórek składający się z trzech kręcących biodrami kowbojek:Myślę, że on się chyba wścieknie,Bo odkąd odeszłaś, jego życie jest piekłem.To chyba nic trudnegoWrócić do Jacka twojego?Druga zwrotka.Naprawdę się rozkręcam.Myślę, że się chyba wścieknę,Nie widzę niczego wkoło poza piekłem.Uratuj mą duszę zgubioną,Ogniem rozłąki wypaloną.SDo drugiego refrenu nie udaje mi się dojść, bo nagle słyszę: — Co ty, do ciężkiej cholery, wyprawiasz? Podnoszę wzrok i widzę stojącego w drzwiach Matta, na którego twarzy maluje się wyraz bezgranicznego Rzdumienia.—Śpiewam — odpowiadam.— A co myślałeś? Chwilę się zastanawia, wreszcie stwierdza:—Że chyba nadajesz się do leczenia zamkniętego.—Masz prawo do swobodnego wyrażania opinii.Powoli rozgląda się po pokoju.—Sądząc po wystroju, nie pogodziliście się.—Słuszna uwaga.—Pora więc spojrzeć prawdzie w oczy, Jack: już się nie pogodzicie.— Potrząsa głową.— To koniec.Pogódź się z tym.—Żaden koniec.—Jutro będzie koniec.—Co takiego?—Jutro — informuje mnie.— Jutro skończy się to całe gówno.Koniec z pogrzebowymi pieśniami [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki