[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.-Nie, nie! To znaczy tak, oczywiście.Zawiadomienie było w skrzynce.Więc poszedłem na pocztę i dostałem to, to znaczyta pani w okienku mi dała, więc przyniosłem do domu i otworzyłem.Tu otworzyłem,na stole, wysypało się trochę i ja w ogóle nie rozumiem, co to znaczy, ja tegonie wysyłałem.- Nie - przyświadczył kapitan łagodnie.- Pan nie wysyłał, pandostał.My to rozumiemy.To było polecone? - Tak, oczywiście, polecone,pokazywałem dowód osobisty, to znaczy na poczcie pokazywałem, to zostałospisane, to znaczy nie to, tylko ten dowód.- A dlaczego ta koperta się panurozdarła? Zaklejona była czymś? - Ja jej nie rozdzierałem! -jęknął Maciuś,wystraszony śmiertelnie.- To znaczy, ja nie chciałem jej tak rozedrzeć! Ona sięsama rozdarła! Poczułam wyrzuty sumienia, że nie przyszło mi wcześniej do głowyupewnić go także, iż szalenie rzadko stosuje się najwyższy wymiar kary zarozdzieranie kopert.Kapitan przyjrzał mu się z rezygnacją i zaniechał pytań.-Zaklejona była marginesem od znaczków i rozdarła się obok - powiedziałspecjalista od daktyloskopii.- To była używana koperta, nie nowa.Pewnie chcepan wiedzieć, co w niej było przedtem? - Przydałoby się.Niech idzie doekspertyzy.Już pan skończył? - Już.Więcej z tego nie wycisnę.Kapitan odwróciłkopertę i przeczytał adres nadawcy.Twarz miał kamienną.- No tak - powiedziałzimno.- Oczywiście, Stanisław Wiśniewski.Milczenie obciążyło atmosferęniczym kamień młyński, obydwoje z porucznikiem bez słowa gapiliśmy się nakapitana.Maciuś nie wytrzymał.- Ja, ja, ja.- wyszczekał.- Ja go nie znam!Kto to jest? Ja nie znam żadnego Wiśniewskiego.! - Nikt go nie zna - mruknąłporucznik.Kapitan spojrzał na niego, potem na mnie, potem znów na porucznika. Porozumieli się wzrokiem.Zważywszy brak powiązań z Wiśniewskim, nie odczułamżadnego niepokoju, byłam tylko zaciekawiona.Kapitan obejrzał jeszcze stempel nakopercie.- Coś mi się tu zaczyna klarować - oznajmił tonem jadowitejsatysfakcji.- Możliwe, że już wkrótce tego Wiśniewskiego wszyscy poznamy.Narazie załatwiajmy formalności.Z czarnego rynku nadeszło więcej wiadomości, boporucznik Gumowski nie próżnował.Wiadomości były dość mętne, oderwane iniedokładne i major Fertner pogrążył się w mozolnej pracy, zmierzającej dowygrzebania z nich jakiegoś sensu.Jeden z podwładnych porucznika, występujący wroli waluciarza drobniejszego kalibru, był świadkiem osobliwego wydarzenia.Znany mu i starannie przezeń pilnowany handlarz grubszego kalibru, bardzooperatywny i na ogół fartowny, usłyszał propozycję upłynnienia dziesięciutysięcy miękkich po nader okazyjnej cenie.Za jednym zamachem mógł na tyminteresie zarobić na czysto 150 tysięcy złotych.Ku zdumieniu podwładnego, nietylko nie rwał się do tej transakcji, ale wyraznie usiłował ją zepchnąć nakogokolwiek innego, chociaż dziesięć tysięcy miękkich niewątpliwie posiadał.Podwyżki cen w najbliższym czasie nie przewidywano, zatem niechęć do zarobieniastu pięćdziesięciu tysięcy złotych wydawała się co najmniej dziwna.Podwładnyporucznika poczuł się zaintrygowany i zaryzykował pytanie wprost, dlaczegowaluciarz nie reflektuje na interes.- Coś mi tu śmierdzi - odparł waluciarzrównież wprost.- Coś mi tu śmierdzi.- Co na przykład? - Już ja wiem swoje.Coś mi tu śmierdzi.Nic więcej nie udawało się z niego wydusić.Dalsze wysiłki podwładnego pozwoliłymu zorientować się, iż na transakcję zdecydował się ktoś inny.W kilka dnipózniej waluciarz o wyrafinowanym powonieniu popadł w promienny humor, co chwilawybuchał radosnym śmiechem, a triumfująca satysfakcja rozpierała go tak, że niemógł powstrzymać się od ujawnienia jej przynajmniej w pewnym stopniu.-Pamiętasz pan tego gościa, co chciał kupić dychę? - spytał podwładnegotajemniczo.- Ha, ha! Mówiłem, że mi to śmierdzi! - No, a co było? - zaciekawiłsię ostrożnie podwładny.- Poszedł na to ten półgłówek, Czarny Jasio.Ma swojądychę.Może ją sobie w szalecie na gwozdziu zawiesić.Ha, ha! - Bo co się stało?- Nic.Przepadło mu wszystko.Cały interes szlag trafił.- Jakim sposobem?- Niech on panu sam powie.Mnie to nie obchodzi.Ja mówiłem, że śmierdzi.Podwładny porucznika, wielce zainteresowany, dotarł podstępnie do CzarnegoJasia, który w rzeczywistości był rudy i miał na imię Zygmunt, stwierdziłniezbicie jego okropnie zły nastrój i dowiedział się, że zostały poniesionewyłącznie straty.Jakim sposobem i dlaczego, nie zostało wyjaśnione.Poniechałdalszych dociekań, osobiste straty waluciarzy z czarnego rynku nie były bowiemsprawą, która spędzałaby milicji sen z oczu, a wówczas jeszcze nikt niewiedział, że w przyszłości rzecz okaże się ważna.Z Gdyni nadeszła informacja ozupełnie bezczelnym napadzie.Do stolika w restauracji, gdzie dwóch panówspokojnie załatwiało interes, polegający na wzajemnej wymianie różnych walut,przysiedli się nagle dwaj faceci z długimi włosami i w ciemnych okularach.-Spokojnie, milicja - powiedział cicho jeden z nich.Panowie zamarli [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki