[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wypadek zdarzył, że ówprzechodzień był robotnikiem Włochem.Spojrzał ciekawie na chłopca i zapytał go, czy umieczytać.Chłopiec potwierdził, że umie. A więc  rzekł ów robotnik wskazując mu ulicę, z której zszedł  idz ciągle prosto, pro-sto i czytaj nazwy ulic na wszystkich rogach, to znajdziesz i swoją.Chłopiec podziękował i puścił się przed siebie.Ulica to była prosta, niezmiernie długa, choć wąska, obudowana po obu stronach białymi,niskimi domkami, które wyglądały jakby dworki wiejskie, pełna ruchu ludzi, pojazdów iciężkich wozów, toczących się z ogłuszającym hałasem; tu i ówdzie zaś powiewały olbrzymiechorągwie, na których wypisano wielkimi, różnokolorowymi literami, gdzie i kiedy okręt jakiodpływa.Były to nazwy miast nie znanych mu zgoła.Co i raz idąc, na prawo i na lewo, widział poprzeczne ulice, tak samo proste i długie i taksamo zabudowane małymi, niskimi domami, i tak samo pełne ludzi i powozów, przecięte wgłębi prostą linią nieskończonej płaszczyzny amerykańskiej, podobnej do widnokręgu morza.Miasta nie podobna było objąć wzrokiem.Zdawało mu się, że mógłby tak całymi dniami,całymi tygodniami iść a iść nie widząc nic innego, tylko takie proste przecinające się ulice,jak te, które spostrzegł, i że cała Ameryka musi być nimi pokryta.Uważnie przecież bardzo czytał na wszystkich rogach nazwy ulic; były mu one, te nazwy,całkiem obce i wyczytywał je z trudem.Przy każdym rogu serce zaczynało mu bić silniej namyśl, że to tu już może.Bacznie też patrzył na przechodzące kobiety nabiwszy sobie głowę,że mógłby matkę wprost spotkać.Zdarzyło się, że zobaczył dość daleko przed sobą idącą ko-bietę, która mu się wzrostem dość podobna wydała.Krew uderzyła mu do głowy.Dobiegł jeji ujrzał, że była to Murzynka.Szedł więc a szedł przyśpieszając coraz kroku.Nareszcie naktórymś rozstaju uciekającej w prawo i w lewo ulicy zaczął czytać i stanął, jak gdyby wrósł wziemię.Była to ulica jego.Ulica Los Artes.Odwrócił się i zobaczył nr 117.Sklep krewniaka zaś znajdować się miał pod 175.Zacząłiść teraz tak spiesznie, że prawie biegiem.Przed nr 171 musiał stanąć, żeby tchu nabrać.Imówił sobie:  O matko moja! Matko moja! Czyż to prawda, że ja cię zaraz zobaczę?.Pobiegł dalej, spostrzegł mały sklepik z wiktuałami.Ten sam.Wszedł.W sklepiku sie-działa kobieta w okularach z siwymi włosami. A czego to, chłopcze?  spytała po hiszpańsku. Czy to nie tu  rzekł chłopiec usiłując głos dobyć z ściśnionego gardła  czy to nie tusklep Franciszka Merelli? Franciszek Merelli umarł!  odrzekła kobieta po włosku.Chłopiec zachwiał się jakbyuderzony w piersi. Kiedy umarł? Ech, kawałek już czasu, moje dziecko!  odpowiedziała kobieta. Kilka miesięcy temu.Nie wiodło mu się.Przedał.Wyprowadził się.Słyszałam, że daleko stąd, aż do Bahii, gdziezaraz też podobno miał umrzeć.Sklepik teraz mój.Chłopiec zbladł.Przezwyciężył się jednak i rzeki szybko: Merelli znal moją matkę.Moja matka służyła tutaj u państwa Mequinez.On sam tylkomógłby mi powiedzieć, gdzie mam jej szukać.Bo ja przyjechałem do Ameryki po to, żebyodszukać moją matkę, Merelli posyłał jej listy nasze.Ja przecież muszę znalezć moją matkę. Biedny chłopiec!  westchnęła kobieta. Ja nie wiem.Mogę się zapytać stróża.On znałchłopaka, który Merellemu posyłki załatwiał.Może być, że wie cokolwiek.I zaraz poszła w głąb sklepu wołając przez drzwi stróża.Przybiegł natychmiast.29  Powiedz mi  rzekła sklepikarka  czy pamiętasz, żeby ten chłopak od Merellego nosiłlisty do kobiety służącej u jednych tu, wiesz, tutejszych. U państwa Mequinez!  odpowiedział stróż. Tak, proszę pani, nosił czasem.Tam dalej,w tej samej ulicy. Ach, dziękuję pani!  zawołał Marek. Proszę mi tylko powiedzieć numer.Nie wiecie?Niech pani każe mnie zaprowadzić! Zaprowadzcie mnie, stróżu! Mam jeszcze pieniądze.Mówił tak żarliwie, że stróż nie czekając na to, co powie sklepikarka, rzekł: To idzmy!  I wyszedł pierwszy prędkim krokiem.Biegnąc niemal i bez słowa doszli wgłąb tej nadzwyczaj długiej ulicy, przeszli korytarz wiodący wskróś małego białego domku izatrzymali się przed piękną kratą, przez którą widać było dziedzińczyk umeblowany i pełengazonów z kwiatów.Marek pociągnął za dzwonek.Ukazała się młoda panna. Czy tu mieszkają państwo Mequinez?  zapytał chłopiec trwożliwie. Mieszkali  odpowiedziała panna po włosku, ale akcentem hiszpańskim. Teraz my tumieszkamy, Zeballoz. A gdzie się wyprowadzili państwo Mequinez?  zapytał Marek z bijącym sercem. Wyjechali do Kordowy. Kordowa?!  wykrzyknął Marek [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki