[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. - Tobacco! A znasz kogoś innego, kto by cię tak przygwozdził?! - Argument był dobry,szczególnie jeśli nikt nie wiedział, że przewagę stworzył przypadek.- A teraz słuchajuważnie! Zejdę do ciebie sam! Jak moi ludzie zobaczą choć jeden uniesiony zabijak, zginieciewszyscy! Nie kombinuj! Zrozumiałeś?!- Dobrze! Escobar, mogę wyjść i uprzedzić żołnierzy?!- Możesz! Pamiętaj tylko o krzyżu celowniczym na twojej głowie!Odwróciłem się do Melona.Jego mina wyrażała kompletne zdziwienie.Musiałem muwyjaśnić, co się dzieje.Każdy głupi ruch mógł mnie kosztować życie.- To mój człowiek z dawnych czasów - mówiłem wolno, żeby każde słowo wryło musię w pamięć.- Ten oddział to buntownicy, czyli są po naszej stronie.Nie chcę żadnychwyskoków.Zejdę tam, a ty trzymaj emiter w gotowości.Jeśli krzyknę, masz otworzyć ogień.Dotarło?Pokiwał głową na znak, że rozumie.Odczołgałem się i ruszyłem schylony w dółurwiska.***Areopag Starych Kontynentów zakończył głosowanie nad porządkiem obrad.Przytłaczającą większością przyjęto, że już następnego dnia będzie dyskutowana procedura Winny ponad wszelką wątpliwość.Marszałek odstukał zakończenie obrad.Z gwarem członkowie zgromadzenia zaczęliwychodzić z sali.Podniesione głosy dopiero teraz dawały ujście emocjom, których trudnobyło się dopatrzyć podczas głosowania.Przy drzwiach przewodniczący Komisji Sprawiedliwości czekał na seniora IzbyReprezentantów.Nieuważnie odpowiadał na pozdrowienia mijających go członkówAreopagu, zdawkowo też uśmiechał się, ilekroć ktoś składał mu gratulacje.Kiedy senior w asyście paru przedstawicieli Izby Reprezentantów dotarł do wyjścia,przewodniczący zagadnął:- Gratuluję, myślę, że nie przedwcześnie - wyciągnął dłoń.- Nikomu tak jak panu nienależy się laska marszałkowska.- Dziękuję, wszystko dla dobra Zjednoczenia Starych Kontynentów.- Seniorodwzajemnił uścisk.- Jeśli taka będzie wola Areopagu, przyjmę na swoje barki brzemię tegostanowiska.Chociaż nie wiem, czy podołam.- Panowie wybaczą - przewodniczący ujął pod ramię siwego mężczyznę - chciałbymjeszcze z seniorem omówić parę bardzo ważnych kwestii dotyczących nadchodzących obrad.Nie oglądając się na innych, ruszyli korytarzem prowadzącym do gabinetów.Zawzięcie dyskutujący członkowie Areopagu milkli na ich widok i z szacunkiem ustępowali z drogi.***Szedłem dnem kanionu z uniesionymi rękami.Nie była to oznaka ufności - przypięty doprzedramienia phobos wylotem lufy mierzył co prawda w niebo, ale wiązka była ustawionana maksymalne rażenie.Na razie chciałem tylko okazać dobrą wolę.To miało przekonaćbuntowników, ale gdyby nie umieli tego docenić.No cóż, Melon kochał polecenia dającemożliwość zabicia wszystkich.Widziałem, jak desperados kryją się pod ścianami kanionu, próbując znalezć osłonę zaskałami nie większymi od głowy.Zmieszne schronienie, niemal idealnie w linii prostej,akurat na wiązkę phobosa.W jednym tylko miejscu leżące baktriany tworzyły barykadę.Domyślałem się, że tam znajdę Tobacco Ptasznika.Rzeczywiście, zza osłony zwierząt podniósł się niski mężczyzna.Mały nie dawał posobie poznać strachu, zawsze trzymał fason.Jeśli trzeba było przejść pod obstrzałem, niestarał się nawet schylić.Albo wierzył w swoją nieśmiertelność, albo był głupi - nigdy niezastanawiałem się, które stwierdzenie jest prawdziwe.Kiedy dzieliło nas nie więcej niż trzydzieści kroków, Tobacco rozpoznał moją twarz.Nic dziwnego, że tak długo mu zeszło - celowo zbliżałem się do nich od strony jaśniejącegozłotym blaskiem Garbusa.- Escobar, to naprawdę ty! - Już trzeci raz dzisiaj Ptasznik popisał się trafnościąobserwacji.Pozostało mi tylko potwierdzić jego przenikliwość.- To naprawdę ja, mały.Odwrócił się w stronę buntowników i zamachawszy gwałtownie rękami, gromkowykrzyknął:- To Escobar! Możecie wyjść!Zaczęli się podnosić z ziemi niepewni, czy rzeczywiście niebezpieczeństwo minęło.Widocznie jednak ciekawość była silniejsza niż strach, bo coraz liczniejszymi grupkamizmierzali w naszą stronę.Tobacco też niemal biegiem pokonał te trzydzieści kroków, odpołowy z wyciągniętymi rękami.Zablokowałem phobosa, żeby przypadkiem przy wylewnympowitaniu nie odstrzelić mu głowy.- Escobar, żyjesz - prawie załkał, rzucając mi się w ramiona.Nie byłem przygotowany na taki gwałtowny pokaz uczuć.Nie bardzo wiedziałem, jakmam oderwać małego od piersi i przekonać, by nie klepał mnie radośnie po plecach.Zachwilę mogłem mieć odbite płuca.- Dobra, Ptasznik, daj spokój, muszę odwołać swoją artylerię - z trudem odsunąłem go na odległość wyciągniętych ramion.- Melon! - krzyknąłem.- Wez sprzęt, dziką i zejdzcie tudo nas! - Uśmiechnąłem się na myśl, że Zbawiciel Kotów będzie targał dwa pełne broniplecaki w dół niemal pionowego zbocza.- Zabili Berta - poskarżył się płaczliwie Ptasznik.- Max mówił, że ty też nie żyjesz.- Byłeś u niego? - zainteresował się.- Dalej prowadzi tę spelunę?- Na Garbusie, mały, czas nie płynie tak szybko jak tutaj - odpowiedziałem.- Ciągle nie mogę się do tego przyzwyczaić - uśmiechnął się rozbrajająco.- Ale mów,co z tobą.Byliśmy pewni, że pod Sondorrą wpadłeś w łapy Rodryga i Larommy, że dawnojuż gryziesz piach.- Wpadłem, Tobacco, wpadłem.Trzy lata byłem martwy, trzy pieprzone lata naprochach, w pieprzonej pustelni, którą zafundował mi kaprys Larommy.Nie pytaj, po cozmartwychwstałem, ale na pewno nie po to, żeby oglądać twoją durną gębę.Roześmiał się beztrosko.- Jezu, Escobar, dobrze cię znowu widzieć.- Patrzył na mnie jak na objawienie.- Niemasz pojęcia, co się tu w Rezerwacie wyrabia.Tubylcy nawet nie mogą umrzeć naprawdę, bozaraz cholerna Korporacja sprzedaje ich jakiemuś Aazarzowi z Ziemi.Człowieku, nie wiesz,kto jest żywym trupem, a kto prawdziwym mieszkańcem Eltenery.- Max mówił, że buntownicy walczą z Kongregacją Białego Oficjum.- Już nie.- posmutniał.- Załatwili nas pod Górą Czarownic.To tylko niedobitki -wskazał na grupujących się wokół żołnierzy.- Nie zginęli, więc.- Ty nimi dowodzisz? - zapytałem, przyglądając się wymizerowanym postaciom.- Nie.Lee Harper - odwrócił się, szukając go wzrokiem.Brodaty chudy i wysoki mężczyzna przecisnął się zza pleców żołnierzy.Niewiele sięróżnił od pozostałych, przygaszony ponury wzrok wbił w ziemię i nawet kiedy wyciągnąłrękę na powitanie, nie oderwał spojrzenia od ziemi.- Wiele o tobie słyszałem.- Głos miał głęboki, ciepły.- Ja o tobie nic.Z jakiego klanu pochodzisz? - Byłem ciekaw, bo jedni plemieńcy bylistworzeni do walki, inni natomiast zupełnie się do niej nie nadawali.- Szeszele z Doliny nad Mokradłem - odpowiedział posłusznie.Tak jak przypuszczałem, należał do spokojnego ludu rolniczego, który jak ognia unikałwszelkich waśni.Pewnie gdyby nie położenie doliny - otoczonej prawie nieprzebytymitrzęsawiskami - ten klan już by nie istniał.Byłem trochę zdziwiony, że Szeszel wyruszył nawojnę, a już powierzenie mu dowództwa graniczyło wręcz z absurdem.Nie widziałem powodu, żeby nie podzielić się z nim swoimi przemyśleniami.- Nie bierz tego do siebie, Lee, ale nie nadajesz się na dowódcę.- Cały Escobar - Tobacco wziął Harpera w obronę - nigdy się nie zmieni [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki