[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dalej musiałem natychmiast zwolnić, jako że można było sięposuwać do przodu jedynie stępa; w każdym razie czwórkamoich przyjaciół miała dostatecznie dużo przestrzeni, by mócza mną bezzwłocznie podążyć.Skoro tylko miałem za sobą skały i jednym spojrzeniem.Przekonałem się, że wszyscy czterej uszli cało, ścisnąłemogiera kolanami i galopem wydostałem się na otwartąprzestrzel Pozostali ruszyli za mną.Krótki przegląd sytuacji wyjaśnił mi całą sprawę.GazalGaboga był mądrym człowiekiem.Zamiast ostrzec swójszczep, który i tak był zbyt słaby, żeby stawić opór, pospieszył,by zbuntować całą okolicę, i podczas gdy obciążeni łupemBejatowie, niczego nie przeczuwając, zmierzali do swegoobozu, szczelnie otoczył teren z trzech stron, że rabusie bylibyszczęśliwcami, jeśli udałoby się im ocalić życie.Nie miałemczasu, zbadać, w jaki sposób Bebbowie mogli się zbliżyćniepostrzeżenie do Bejatów za skałami.Na lewo od nasdojrzałem szeroką tyralierę jeźdźców zbliżającą się galopem doplacu boju.Natomiast na prawo cały teren aż po kraniecwidnokręgu usiany był poruszającymi się punktami.To też bylijeźdźcy.— Naprzód, efendi! — zawołał Mohammed Emin.— Boinaczej Bebbowie nas otoczą! Nic ci się nie stało?— Nic.A tobie?— Niewielkie draśnięcie.Szejkowi rzeczywiście krwawił policzek, ale rozcięcie mogłobyć groźne.— Zbliżcie się! — Skinąłem ręką.— Utworzymy linięprostą.Patrząc z boku, Bebbowie będą nas uważali za jednegojeźdźca.Zastosowaliśmy ten fortel, jednak nie można było zmylićBebbów za naszymi plecami, i wkrótce zauważyliśmy, że ściganas pokaźna grupa wojowników.— Sihdi, czy oni nas dogonią? — spytał Halef.— To zależy od tego, jakie konie mają Bebbowie.Ale co ztwoim okiem, Halefie? Bardzo boli?Oko miał napuchnięte, choć od momentu napaści upłynęłozaledwie kilka minut.— To nic, sihdi — odparł lekceważąco.— Ten Bebb był odemnie pięć razy wyższy, ale zadał mi lekki cios.Hamdulillah,więcej tego już nie zrobi!— Chyba go nie zabiłeś?— Nie.Wiem przecież, że tego nie chcesz, sihdi.Ucieszyłomnie, że żaden z wrogów nie stracił życia z naszej ręki.Tomusiało nas uspokoić, już choćby z czystego wyrachowania:nawet gdybyśmy wpadli w ręce Bebbów, to przynajmniej niemusieli dokonywać na nas krwawej zemsty.Dobry kwadrans kontynuowaliśmy forsowną jazdę, bojudawno już zniknął z pola widzenia, ale prześladowcy nas nieodstępowali.Rozdzielili się.Jeźdźcy na dobrych koniachzbliżyli się do nas znacznie, natomiast reszta pozostała dalekow tyle.Sześciu najbardziej wysuniętych do przodu Bebbów niestraciłoby nas z oczu przez cały dzień, konie bowiem mieliwyśmienite.Musieliśmy zatem zastrzelić ich wierzchowce.Wyjaśniłem to Haddedihnom, zsiadłem i wziąłem do ręki mojąrusznicę na niedźwiedzie.— Strzelać? — zapytał Lindsay, który obserwował mojeprzygotowania.— Tak.Ubić chabety!— Yes! Pasjonująca przygoda! Warta wiele pieniędzy!Poprosiłem jeszcze, żeby nie naciskali na spust, nim nie będąmieli pewności, że trafią konia, a nie jeźdźca.Zbliżający się galopem prześladowcy znajdowali się już wzasięgu strzału, kiedy zaczęli przeczuwać nasz zamiar.Alezamiast rozproszyć się i zmienić kierunek, pędzili prosto nanas.— Fire! — rozkazał Lindsay.Arabowie wprawdzie nie znali tego angielskiego słowa,wiedzieli jednak dobrze, co ma oznaczać.Pociągnęliśmy zaspusty, Lindsay i ja dwukrotnie, i natychmiast sięzorientowaliśmy, że żaden strzał nie chybił celu.Sześć koni zeswoimi jeźdźcami utworzyło na ziemi splątany kłąb.Ponowniedosiedliśmywierzchowców.Wkrótceprześladowcy zostali daleko w tyle i po pewnej chwiliznaleźliśmy się na równinie sami.Lecz równina szybko się skończyła.Przed nami wyrastałygóry, z boków również zbliżały się ku nam wzniesienia.Mimowolnie wstrzymaliśmy konie.— Dokąd teraz? — zapytał Mohammed Emin.— Hm! — mruknąłem.Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak niepewny co dokierunku jak w tej chwili.— Zastanów się, efendi! — poprosił Amad el Ghandur.—Teraz mamy czas.Nasze konie mogą wytchnąć.— Równie dobrze mógłbym powiedzieć, żebyście wy sięzastanowili — westchnąłem.— Nie wiem dokładnie, w jakiejznajdujemy się okolicy, ale myślę, że niedaleko nas położonesą Nwizgieh, Bejtosz, Merwa i Dejra.Ten kierunekdoprowadziłby nas do Sulejmanije…Tam się nie wybieramy! — przerwał mi Mohammed Emin.— Musimy się zatem zdecydować na przesmyk, o którymrozmawialiśmy wczoraj wieczorem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki