[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Ty psie, na cóż czekasz? Każ w ten ostęp zapuszczać, a patrz, aby mi siędrugi kozioł nie wyśliznął, jak ten, coś mu dał sprzed nosa nam pójść w las.I pięścią mu pogroził.Werchaniec, gdyż on to był, popatrzył ze wzgardą jakąś na mówiącego i byłbymoże odpowiedział tak szorstko, jak patrzał, gdyby nie było dokoła ludzi i uszu.Spojrzał na tę czeladz, wargi zagryzł krzywiąc je obrzydliwiej jeszcze i  dałznak.Natychmiast cała gromada ruszyła się, psy niecierpliwe ze sfor się rwać i sznurynapinać zaczęły, tak że je ledwie psiarze utrzymać mogli.W prawo i w lewoszybko ruszyli ludzie, biskup pozostał w swym miejscu jak wkuty.Werchańcowi dał znak, aby mu dał drugi oszczepek, który miał przy siodle.Było to narzędzie łowieckie, którego mało kto tak zręcznie umiał używać jakwprawny do obchodzenia się z nim od dawna biskup Paweł.Ciskał on nimczasem na odległość znaczną, a miał taką siłę i taką wprawę, że rzadko chybiłcelu, mało kiedy pociskiem tym zwierza na wylot nie przeszył.Oszczep był wkońcu zaostrzony żelazcem, jak bełt od kuszy; lekki i zręczny.Gdy mu goWerchaniec podał, wziął Paweł, okiem znawcy mierząc parę razy zamachnął wpowietrzu i odrzuciwszy pierwszy oszczep za haczyk przy siedzeniu na prawogo uwiesił.Czekali, aż się łowcy, którzy po cichu wyszli w głąb, oddalą.Nie słychać byłonic, tylko krótkie, urywane jęki psów trzymanych na uwięzi, chód w śniegu ispadanie kropel wody, które gdzieniegdzie słońce z gałęzi zrzucało.Werchaniec trochę podjechał na polankę, rękę do prawego ucha przyłożył inamarszczył się gniewnie.Coś mu tam w ucho niedobrego powiedziałopowietrze.W chwili, gdy się tak sunął na polankę dalej, z prawej strony zając spłoszonyspod pniaka stanął na tylnych skokach, spojrzał i w powolnych kilku susachszmyrgnął przed samym koniem Werchańca, jakby się z niego prześmiewał.Zrazu pochwycił on oszczepek i chciał nań cisnąć, ale mu się sznurek zaplątałpod ręką od rogu i nim się od niego uwolnił, już długouchy, mało co żywiejskoczywszy, w zaroślach mu zniknął.Aowiec zaklął okrutnie, biskup z politowaniem uśmiechnął się kwaśno. Wtem dały się słyszeć lekkie szmery na przedzie, Werchaniec stanął, biskuppodjechał żywiej, wyprzedzając go na skraj lasu.Wedle wszelkiegoprawdopodobieństwa tędy musiał wypaść na łowców zwierz.Zachmurzona twarz biskupia, którą nie łowieckie troski poorały, w chwili gdypodjeżdżał ku lasowi, zmieniła się.Stał się już tylko namiętnym myśliwcem,wszystko inne precz poszło z głowy.Z oczyma w głąb lasu wlepionymi, z szyjąwyciągniętą, z ręką na oszczepku, pochylony na koniu czatował dechwstrzymując.Tuż stał Werchaniec obojętniejszy trochę, ale także zagrzanygłosem psów, który go z dala dochodził.Można było dosłyszeć, że gonią wprostna stojących, a z głosu ich biskup poznawał zwierza i oblicze zapalało mu siękrwiożerczo, chciwą namiętnością dzikiego człowieka, który życie swezdobywać musi łukiem i pociskiem.Odezwał się w nim prastary instynkt tychludzi, co mordercami byli dla głodu a myśliwymi dla życia.Któż by był w nim poznał kościelnego dostojnika i zgadł, że usta, wpółotwartenamiętnie, modlić się i błogosławić były powinny! Zupełnie przeistoczony, byłon łowcem dawnych wieków, dla którego walka ze zwierzem była rozkoszą idumą.Zaczynało szeleścieć w gęstwinie.Werchaniec stał na prawo przy biskupie,jakby mu się gotował pomagać, ale w nim namiętności łowieckiej nie było, leczzimna krew i tym już znużonego sługi.Ksiądz Paweł począł drżeć cały, oszczep ujął w dłoń, która mu się trzęsła zewzruszenia.W gąszczu coraz wyrazniej, bliżej coraz słychać było bieg irozszarpywane nim gałęzie.Wśród drzew mignął już kozioł ogromny, tuż za nim psy coraz bliżej zawodziły.Biegł oszalały ze strachu, że się zdawał czatujących nań nie widzieć.Werchaniec, coś zmiarkowawszy po zwrocie oczów czy głowy, wysunął siędalej na prawo i stanął.Biskup stał w miejscu wryty.Kozioł przeskoczywszy kłodę z podniesioną wgórę głową, pyszny, silny, straszny swymi rogami rozłożystymi, wprost rzuciłsię na Werchańca.Podsunął się pod stojącego u drzewa tak blisko, że niemalotarł się o niego.Stary rzucił nań oszczepem i chybił.Pocisk świsnął w powietrzu i daleko zarył się w ziemię.W mgnieniu oka cwałem, jak oszalały, biskup najechał na stojącego Werchańcai w dzikim roznamiętnieniu oszczep, który w ręku trzymał, do piersi mu cisnął.Rozgniewaną dłonią rzucony pocisk przeszył na wylot nieszczęśliwego, któryręką ku niemu zrobił ruch gwałtowny, jakby wyrwać go chciał, pochylił się wtył, zsunął z konia przelęknionego i upadł na ziemię.Pocisk tkwił w nim, krewbuchała z piersi i lała ustami.Dał się słyszeć krzyk jeden tylko, krótki, urywany, potem coraz cichszechrapanie.Werchaniec drgnął kilka razy i wyciągnął się konając.Biskup, który natarł nań blisko z koniem, stał osłupiały.Namiętność, która gozbójcą uczyniła, dopiero teraz na widok krwi ostygła, przytomność mupowracała.Twarz bladła i mieniła się. Nie wiedział, co ma począć jeszcze, gdy już ludzie i psy gromadnie nadbiegli napolanę.Na widok leżącego Werchańca krzyczeć zaczęli, psy stanęły i ostrożniedo krwi płynącej zaczęły wyciągać języki.Nęciła ich, odpędzać nie myślał nikt.Myśliwi stali porażeni jak gromem.Biskup też drżący jeszcze, z głowąspuszczoną, długo nad trupem pozostał milczący.Zwrócił się nareszcie do starszego łowczego swego, Dudara. Przypadek się stał  zawarczał posępnie. Oszczep puściłem na kozła, aten niezdara się nawinął.Trupa wziąć na konia, owinąwszy w płachtę jaką.Rozkazu tego ludzie jeszcze wykonać nie pośpieszyli, gdy biskup się rozmyślił. Po co się wozić z tym ścierwem  zawołał  tu mu jamę wykopać ipogrześć.Spojrzał grozno na Dudara. Słyszysz ty!Potem na czeladz się obejrzał i głos podnosząc dodał: Zginął w lesie! Język za zębami! Kto mi piśnie, dostanie mu się to, co jemu.Ręką wskazał. Czego stoicie? dół mu kopać żywo! Ani rogu, ani nic mu nie zdejmować, nietknąć.Pogrześć go, jak padł!Aowcy, dziki lud, już byli ochłonęli z przerażenia.Dudar pierwszy do trupaprzystąpił, za nim inni.Straszny był ze krwią już ścinającą się w ustach, zoczyma na wierzch wysadzonymi, z gębą poczwarniej jeszcze bólemwykrzywioną.Dudar, tyłem stojący do biskupa, pożałował pięknego oszczepu,tkwiącego w piersi, nogą na trupa nastąpił i oburącz go wyciągać zaczął.Ks.Paweł nie rzekł nic.Oszczep zbroczony był, więc Dudar począł go śniegiem ocierać ze krwi, a psycisnąc się krew ze śniegiem lizały.Biskup stał na koniu z większą grozą na twarzy niż żalem.Zbrodnia popełnionanie budziła w nim skruchy, ale dzikszą jeszcze namiętność.Patrzał obojętnie naludzi spełniających jego rozkazy.Wykopać jamę w zamarzłej ziemi nie było łatwo.Szczęściem ludzie mielitoporki, którymi niegłęboko pod śniegiem umarzły piasek porąbali.Dalej jużmrozu nie było, dobywano rękami, wynoszono w połach ziemię, a ludzie zwijalisię żywo, bo pan sam stał nad nimi.Co który spojrzał nań, ciarki po nimprzechodziły [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki