[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powiedzcie im, co się stało.Szybko!Dzieci odwróciły się, nim jeszcze skończyła mówić.Pomknęły z powrotem drogą, minęły stajnię i pognałydo tylnych drzwi dworu.Heather na powrót skupiła się na Breckenridge'u,na krwi wyciekającej spomiędzy jej palców.Ułożywszydłonie obok siebie, ledwie zakrywała całą ranę.Potrzebowała jakiegoś materiału, żeby zatamować upływ krwi.Ponieważ nie miała szala, jak również wolnych rąk,żeby odwiązać halsztuk Breckenridge'a, zebrała w tłu-mok luźną połę jego surduta i docisnęła materiał do rany, a następnie poderwała się na nogi, zdjęła batystową półhalkę i zaraz na powrót opadła na kolana.Zwinęłabatyst w kłębek, odsunęła surdut i mocno przycisnęłado rany ów prowizoryczny tampon.Lepiej.Naparła na opatrunek i krwawienie sięzmniejszyło.Zerknęła na twarz Breckenridge'a.Z układu jego ustpoznała, że pozostał przytomny.Czy tak było dla niegokorzystniej? Wpatrując się w jego rysy, tak teraz ukochane, poczuła, jak chłód muska jej duszę.Mógł umrzeć.- Nie zrozum mnie źle, ale jak śmiesz ryzykować życiem?! Co ci, u diabła, strzeliło do głowy, żeby wskakiwać na wybieg? Trzeba było zostać bezpiecznie po tej stronie i po prostu pomóc mi przejść.- Sama słyszała, żejej ton ociera się o histerię.Pod jej palcami biały batyst stopniowo nasiąkał czerwienią.Z drżeniem zaczerpnęła tchu.- Jak mogłeś ryzykować życiem? Życiem, ty idioto!Mocniej naparła na tampon, znów wzięła oddech.Zakasłał słabo, poruszył głową.- Nie waż mi się tu umierać!!!Uśmiechnął się, choć nie otworzył oczu.- Ale jeśli umrę - szepnął - nie będziesz musiała wychodzić za mąż, ani za mnie, ani za nikogo innego.Na-wet najbardziej rygorystyczni przedstawiciele socjety uznają, że moja śmierć kończy sprawę.Będziesz wolna.- Wolna? - Potem dotarło do niej znaczenie jegowcześniejszych słów.- Jeśli umrzesz?! Powiedziałam ci:ani się waż! Nie pozwalam ci, zabraniam.Jak mam za ciebie wyjść, jeśli umrzesz? I jak, u diabła, mam żyć bez ciebie? - Kiedy te słowa opuściły jej usta, na pól histeryczne, pełne emocji, uzmysłowiła sobie, że wyrażały czystą prawdę.Jej życie straci sens, jeśli zabraknie w nim Breckenridge'a.- Co pocznę z moim życiem, jeśli umrzesz?Prychnął cicho, nieporuszony jej paniką.a możepo prostu jej nie zarejestrował?- Poślubisz innego biednego sukinsyna, tak jak planowałaś.Te słowa zadały jej ból.- Ty jesteś jedynym biednym sukinsynem, któregoplanuję poślubić.- Cięta odpowiedź nadpłynęła na faliwzbierającego strachu.Rozejrzała się, ale nie zobaczyła nikogo.Pomoc jeszcze nie nadciągała.Popatrzyła znów na Breckenridge'a, poprawiła naciskna czerwieniejący wolno opatrunek.- Zamierzam nie tylko cię poślubić, lecz także wodzićza nos do końca twoich dni.To i tak mało, żeby odpłacićci za obecny wstrząs.Informuję cię, że już przed tymdrobnym incydentem postanowiłam zmienić decyzjęi zostać twoją wicehrabiną.Zafunduję ci taką rundkępo salach balowych i salonach, że w ciągu dwóch lat osiwiejesz.Sapnął cicho, lekceważąco, niemniej słuchał.Przyjrzawszy się bacznie jego twarzy, zrozumiała, że swoją nonsensowną paplaniną odwraca jego uwagę od bólu.Zaprzęgła do pracy wyobraźnię i dała językowi pełnąswobodę.- Urządzę Baraclough w stylu francuskiego empire,wiesz, meble w bieli i złocie, z patykowatymi nogami, takfiligranowymi, że nie odważysz się usiąść na żadnym krześle.A skoro już mowa o twoim, naszym, wiejskimdomu, pomyślałam, że w prezencie ślubnym kupisz mikaretę.Bredziła dalej, zwracając niewielką uwagę na to, comówi, a po prostu pozwalając słowom płynąć, odmalowywać to wszystko, co zrodziło się w jej marzeniach, tak że powstawał jaskrawy, wymyślny, a jednak pod wielomawzględami - tymi, które się liczyły - wierny obraz jej nadziei, jej pragnień.Jej wizji ich wspólnego życia.Kiedy zaczęła tracić koncept, kiedy jej głos nabrzmiałłzami strachu, że być może utracili już szansę, aby cieszyć się wszystkim tym, co opisała, zakończyła słowami:- Dlatego pod żadnym pozorem nie wolno ci umrzeć.- Znów poczuła ukłucie strachu i, niemalże rozwścieczona, wybuchła: - Nie teraz, kiedy właśnie zamierzałam ustąpić i wrócić z tobą do Londynu!Zwilżył wargi.- Zamierzałaś?- Tak! Owszem! - Jego gasnący głos wywoływał w niejpanikę.W reakcji na to sama mówiła coraz głośniej.- Nie mogę uwierzyć, że zaryzykowałeś tak głupio! Niemusiałeś się dla mnie narażać.- Owszem, musiałem.- Te słowa zabrzmiały bardziejstanowczo; wycedził je przez zaciśnięte zęby.Wychwyciła jego gniew.Czy gniew był dobry? Pomo­że zatrzymać go na tym świecie?Chmurnie zmarszczył czoło [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki