[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jej życie towarzyskie mogło kwitnąć w najlepsze, a my tego niemusieliśmy doświadczać.Przez kilka lat na dole była też wypożyczalnia DVD, a także najlepszysklep wędliniarski w mieście, tak że do szczęścia niczego nie brakowało.Jedyne, co mi doskwierało,to konieczność dojazdów do centrów cywilizacyjnych  typu teatr, kino, kawiarnia, spacer,restauracja.Ponieważ kilka lat temu Marysia zaczęła dorosłe życie i opuściła dom rodzinny,pomyśleliśmy, że powinniśmy zrobić też coś dla siebie.Codziennie spędzałem w samochodzie minimum 30 minut, co dawało miesięcznie 15 godzin,czyli jeden dzień roboczy.Oczywiście mieszkańcy domów za miastem, którzy tracą na dojazdy dwiegodziny dziennie, na śmietnik nieistnienia wyrzucają miesiąc (!) rocznie.No, chyba że w trakciedojazdów uczą się języków obcych (bardzo wątpię) lub prowadzą interesy (serdecznie współczuję).Tak czy inaczej, uznaliśmy, że życie jest za krótkie, żeby je spędzać za kierownicą. Musimy mieszkać w Zródmieściu. Ewa zaczęła surfować po ogłoszeniach nieruchomości wnecie. To ostatni moment, żeby się stąd wydostać!Nie wiedziałem, dlaczego ostatni, ale Ewa zawsze wyprzedzała resztę świata w pomysłach nażycie.Kiedy wszyscy rzucali się na tzw.domki jednorodzinne, my wyprowadziliśmy się właśnie z szeregowca do jednego z pierwszych w Warszawie apartamentowców.Gdy teraz ludność pokochałaapartamentowce na obrzeżach miasta, był to sygnał, że powinniśmy wiać do starej kamienicy wcentrum.Jako 14-latek mieszkałem już w Zródmieściu, na %7łurawiej przy Marszałkowskiej, i bardzodobrze wspominałem tamten czas.Wszystko było blisko: Centralna Składnica Harcerska, lody uWłocha, Pałac Kultury z jego kinami i teatrami i najważniejsze wówczas dla mnie: kino Iluzjon, któremieściło się w sali Pod Kopułą na placu Trzech Krzyży 5.Ewa, warszawianka od trzech pokoleń, spędziła dzieciństwo w alei Niepodległości, niedalekodomu, gdzie ukrywał się Pianista Władysław Szpilman, i zawsze tęskniła za tym rejonem.Ja jakowarszawiak od 1966, a od 1982 zmotoryzowany, miałem tylko jeden warunek  garaż podziemny.Ten warunek wykluczał oczywiście stare budownictwo, o co mi trochę chodziło.Marzyłem ostarejnowej kamienicy w centrum, choć wiedziałem, że to trochę marzenie ściętej głowy.Wreszciezimą 2010 ruszyliśmy na północ, do centrum, w poszukiwaniu swojego miejsca w Warszawie.Już pod pierwszym ze sprawdzanych adresów spotkaliśmy sąsiada z naszego apartamentowca naMokotowie. Co tu robicie?  spytał Marek Zaliwski. Wiesz, chyba chcemy się przeprowadzić i szukamy czegoś nowego  odpowiedziała Ewa. Ja właśnie kupiłem mieszkanie. Tutaj? Na Grzybowskiej.Co i wam polecam.Z naszego apartamentowca na Mokotowie wszyscy sięwyprowadzają.Osiemdziesiąt mieszkań jest na sprzedaż. Ty też sprzedałeś swoje? Nie.Będę wynajmował.Ale w moim wieku muszę być w centrum wydarzeń, a nie dojeżdżać.Lejb Fogelman też tak myśli.Lejb też był naszym sąsiadem z apartamentowej Twierdzy Mokotowskiej i kto jak kto, ale on napewno wyczuwał każde drgnienie trendów społeczno  towarzyskich.Przestraszyłem się, że po raz pierwszy obudzimy się z ręką w nocniku. Mówiłam ci  szepnęła mi Ewa na stronie. Za pózno się do tego zabraliśmy!Przez kilka następnych godzin rzeczywiście tak myślałem, bo w upatrzonym przez nas miejscu naEmilii Plater najciekawsze mieszkania były już wykupione.Na szczęście Ewa była dobrzeprzygotowana i ze zwinnością indiańskiego zwiadowcy oprowadzała mnie przez boczne ulice odMarszałkowskiej.Obejrzeliśmy kilka odnowionych kamienic  niestety bez przestronnych garażypodziemnych.Ktoś tam wprawdzie mówił o specjalnych windach, które zwoziły auta do garażu.Widziałem coś podobnego w hotelu w Maladze.Te windy u nas też były hiszpańskie.Wyobraziłemsobie, jak się zachowają przy 20-stopniowym mrozie.Dotarliśmy do pięknego budynku na ulicy Flory.Rzeczywiście był widok na Aazienki i miejsce wgarażu dla nas by się znalazło.Ale coś mi nie pasowało.Ewa też kręciła nosem.Oprowadzający nasdeweloper (właściciel nieruchomości?) podjechał jakimś wypasionym porsche czy maserati, cały czas miał przy uchu telefoniczny klips i półgłosem się z kimś naradzał.Robił wrażenie, jakbyoczekiwał od nas, że powinniśmy go jakoś przekupić, żeby w ogóle dostać tak  cudną miejscówkę.Nam się wydawało, że powinno być akurat na odwrót.Kiedy zmęczeni przycumowaliśmy wreszcie na lunch w Jazz Bistro na Pięknej, niechcącyspojrzałem na dom naprzeciwko.Na balkonach czegoś, co wydawało się odnowioną starą kamienicą,robotnicy czyścili metalowe barierki. Ktoś ma szczęście, że tu mieszka.  pomyślałem, a głośno powiedziałem do Ewy: A może w tym domu zostały jeszcze jakieś mieszkania?Ewa obrzuciła budynek okiem znawcy i uśmiechnęła się gorzko. Zapomnij.To był pierwszy adres, który sprawdzałam.Ceny są wyższe niż na Avenue Foch wParyżu.Spuściłem głowę zrezygnowany.Wtedy w oczach żony zauważyłem błysk. Chociaż.jest bessa.Co nam szkodzi sprawdzić?Ewa szybko znalazła właściwy numer i już chwilę pózniej wiedzieliśmy, że: tak, są jeszczemieszkania, i że: tak, cena jest do negocjacji.Po 15 minutach oglądaliśmy mieszkanie na czwartym,ostatnim piętrze z balkonem.Wszystko było jak trzeba!Tak musiały wyglądać przedwojenne mieszkania.Prostokątne pokoje, bez zbędnej przypadkowejprzestrzeni, której nie ma potem jak zagospodarować.Do tego garaże podziemne, klimatyzacja i takzwany inteligentny panel, który steruje całym domem.A kiedy dwa dni pózniej wynegocjowaliśmycenę, odbiegała daleko od pierwszych, chciwych marzeń dewelopera i była podobna do tego, co namproponowano w innych miejscach.W ciągu trzech minut zdecydowaliśmy: kupujemy. Wiesz, niektórzy ludzie dłużej wahają się przy kupnie butów czy lodówki niż my przymieszkaniu  powiedziała Ewa [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki