[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Moray zatrzymał się z ulgą, zdjął uprząż iobracając się, spróbował ostrożnie obniżyć bliższy sobie koniec noszy,aby nie sprawić bólu rannemu.- Gdzie, na Boga, jesteśmy?Moray zauważył, że głos Sinclaira jest wyraznie mocniejszy.Wspiąłsię na palce i przeciągnął z całej siły, wymachując ramionami, abyrozluznić stawy barkowe. 45-1 dlaczego nie mogę się ruszyć? Do czego jestem przywiązany?Moray zmierzwił przyjacielowi włosy.- I ciebie niech Bóg błogosławi, Alec.Czuję się świetnie, dziękuję, przecież tylko przeciągnąłem ogromny ciężar twojego wielkiego,nieszczęsnego tyłka przez pół pustyni.Lecz co za ulga słuchać twoichnarzekań i wnioskować z nich, że i ty czujesz się dobrze. Ton jegogłosu spoważniał.- Nie możesz się ruszać, ponieważ jesteś związanyjak świńska tusza, a jesteś związany, bo tylko tak mogłem powstrzymać cię przed wywijaniem ramieniem.Jest poważnie złamane, z bóludostałeś gorączki, przewracałeś się z boku na bok i bredziłeś.Zrobiłemci łubki z bełtów do kuszy.Przywiązałem cię do jedynego dostępnegośrodka transportu w nadziei, że dotrzemy do jakiegoś bezpiecznegomiejsca.Wszędzie pełno Saracenów.Gdzie jesteśmy? Nie mam pojęcia.Gdzieś na pustyni, zmierzamy na południowy zachód, w stronęNazaretu, ponieważ nie przyszło mi do głowy żadne inne miejsce.Podsłuchałem rozmowę dwóch saraceńskich patroli.Saladyn przejąłkontrolę nad La Safouri, więc tam nie znajdziemy azylu.Pożyczyłemto, na czym leżysz, od zwłok, które zostawili Saraceni.Od tamtej porywlekę cię przez Zamorze.Sinclair zmarszczył brwi.- Wleczesz mnie? Jak?- Za pomocą lin i skórzanej uprzęży.- Jak koń? Moray uśmiechnął się szeroko i sięgnął po bukłak z wodą.- Tak, to samo i mnie przyszło do głowy.Jak koń pociągowy.Wi-dzisz, do czego mnie doprowadziłeś?- Mówiłeś, że wszędzie jest pełno Saracenów.Dlaczego?- Nie wiem.Być może szukają uchodzców takich jak my, ludzi,który uciekli spod Rogów Hattinu.Bogu niech będą dzięki, wyglądaszjuż lepiej.Napij się.Ukląkł i podsunął Sinclairowi bukłak, a kiedy ranny skończył pić,rozejrzał się po oświetlonym światłem księżyca pustkowiu.- Nie masz pojęcia, gdzie jesteśmy?- Na południe i zachód od Hattinu i Tyberiady.Pokonaliśmy czterystaje, może pięć.Ciągnąc cię, musiałem przejść co najmniej pięć mil, acałą wczorajszą noc maszerowaliśmy.Pamiętasz?Sinclair wyglądał na urażonego.46- Oczywiście, że to pamiętam.- Zawahał się.- Choć niewiele więcej.- Podałem ci lekarstwo, które noszę w sakwie, i spałeś godzinami.Bardzo cię boli?Sinclair wykonał ruch podobny do wzruszenia ramionami.- Niezbyt.Czuję ból, ale jakby odległy.- Tak, to właśnie działanie leku.Pózniej podam ci kolejną dawkę.- Bądz przeklęty, jeśli to zrobisz.Nie potrzebuję lekarstw.Moray wzruszył ramionami.- Nie teraz, to jasne.Ale kiedy znów ogarnie cię gorączka, to ja zdecyduję.- Po chwili zerknął w niebo, jakby spodziewając się ujrzećchmury.- Musimy iść dalej.Księżyc jest wysoko, więc jeszcze przezgodzinę, dwie będzie widno, lecz potem droga może być trudna dlanas obu.-Więc rozglądaj się za kolejnym miejscem, w którym jutro mo-glibyśmy się schronić.Strata godziny czy dwóch w ciemnościach niezrobi dużej różnicy w naszej podróży, jeśli nie wiemy, gdzie jesteśmyani dokąd idziemy.Co z wodą.mamy dość?- Mamy tyle, ile jest w tym bukłaku.Potem jesteśmy na łasce Boga.- Jesteśmy na piaskach Boga, Lachlan, i pewnie tu umrzemy, jeśliOn nam nie pomoże.- Cóż, jutro się okaże.Na razie ja będę szedł, ty odpoczywaj.-Morayodłożył bukłak na miejsce i dokładnie go przywiązał, po czym znówwciągnął uprząż i ruszył.Nie rozmawiali już ze sobą, ponieważ wiedzieli, jak daleko mogą sięnieść dzwięki podczas nocy na pustyni, a nie mieli ochoty zwrócićuwagi niepożądanego towarzystwa.Moray szybko wpadł w rytm cięż-kich kroków, którymi poruszał się od kilku godzin, lecz już narastało wnim zmęczenie.Zacisnął zęby, zmusił się, by nie czuć rwącego bólu włydkach i udach, i skupił się wyłącznie na nieprzerwanym rytmiekolejnych kroków.Jakiś czas pózniej pełen bólu jęk Sinclaira sprawił, że Moray ocknąłsię i zatrzymał.Z zaskoczeniem ujrzał, że otaczający go krajobrazcałkowicie się zmienił - przeszedł z jednej strefy pustyni w inną, nie zdając sobie z tego sprawy.- Alec? Jesteś przytomny? 47Sinclair nie odpowiedział.Moray omal nie zdjął uprzęży; miał terazpoczucie, że wpija się ona w jego ciało.Wyprostował się z trudem irozejrzał uważnie.Księżyc widniał nisko na niebie, lecz w jego wciążdość intensywnym świetle rycerz mógł dostrzec otoczenie na tyle wy-raznie, aby widok terenu rozciągającego się przed nim wprawił go wzdumienie.Ziemia pod jego stopami była teraz twarda, wychłosta-nawiatrem do podłoża skalnego.Moray stał na skraju czegoś, co wyglądałona wielką, nachyloną nieckę.Był to rozległy, niemal okrągły płatrówniny o średnicy ponad pół mili, upstrzony wielkimi głazami, z każdejstrony - poza miejscem, gdzie stał Moray - otoczony niebotycznymi,gładkimi ścianami piasku.Zwiatło księżyca i cienie malowały nasrebrno i czarno ogromne zbocza tych przypominających góry wydm,które piętrzyły się po obu stronach, zasłaniając Morayowi horyzont,przyćmiewając gwiazdy.Kiedy tak stał, słysząc jedynie waleniewłasnego serca, uświadomił sobie ciszę nocy: otaczał go bezruch, nawetnajcichszy dzwięk nie zakłócał całkowitego spokoju.- Alec, słyszysz mnie? - Wciąż nie było odpowiedzi, lecz Morayszybko znów przemówił, jakby ją usłyszał.- Jesteśmy w innym miejscu, ale jeśli chodzi o znalezienie schronienia, wygląda ono obiecująco.Niedaleko przed nami leżą głazy i znajdziemy tam kryjówkę,w której słońce nas jutro nie usmaży.Jest pózno, księżyc prawie zaszedł, a ja jestem zbyt zmęczony, by iść dalej, więc tam się zatrzymamy.Potem będę spał, być może cały dzień.Ale najpierw podam ci więcej tego lekarstwa, którego nie chcesz zażywać, jeśli będę w stanieznów zmusić moje stopy, by się poruszyły.Poczekaj, spróbuję.Pochylił się w uprzęży i po kilku pierwszych chwiejnych krokachwpadł w miarowy rytm, który pozwolił mu godzinami maszerowaćprzed siebie.Po kwadransie był już blisko największej sterty głazów izobaczył, że jest tam mnóstwo szczelin i pęknięć dość dużych, aby złatwością pomieścić ich obu.Położył mary Sinclaira na ziemi, zogromnym bólem wyplątał się z zatopionej w udręczonym ciele siecipasów oraz postronków.Kiedy pochylił się, by sprawdzić oddechprzyjaciela, Sinclair otworzył oczy.- Lachlan.To ty.Zniłem.Gdzie jesteśmy?- Zgadnij.Masz taką samą szansę, aby zgadnąć prawidłowo, jak ja.-Moray masował prawe ramię, zataczając łokciem koła i wykrzywiająctwarz z bólu. Niech to diabli, Sinclair, ciężki z ciebie ładunek.48Czuję się tak, jakbym od urodzenia wlókł za sobą zdechłego konia.-Machnął ręką, widząc przepraszającą minę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki