[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Co do tego ma pan słuszność.Coraz rzadziejbędzie pan mógł.Od dziś będzie pana w samochodzie opanowywał strach.Zacznie się panobawiać, że ktoś zechce nagle usiąść obok i otworzyć okno.Albo też, że pyłki kwiatowemogą dostać się poprzez szczeliny wozu do jego wnętrza.A potem do pańskiego nosa.Tak.Będzie się pan bał samochodu.I zacznie pan coraz bardziej słabnąć.Jeszcze bardziej zamykaćsię w sobie.W swoim zaciemnionym mieszkaniu.Za oknami, które pan w ciągu całego lataotwiera tylko nocą i tylko na bardzo krótko.Za opuszczonymi storami, których pan nigdy niepodnosi wierząc w to, że nie znosi pan światła słonecznego.Pies obok mnie położył głowę między łapy.Koniec pyska dotykał moich spodni.Nalewym udzie czułem gorący oddech.W jakiej niespodziewanej sytuacji się znalazłem? Rozmawiałem o własnej chorobie zczłowiekiem, który stawał mi się coraz bardziej obcy, a mimo to zdawał się mnie znać, skorowiedział, że okna otwieram istotnie tylko w nocy.Nie miałem nawet prawa powiedzieć, że onmnie do tej rozmowy zmusza.Oczywiście, najchętniej wysiadłbym i powrócił do domu.Zradością wszedłbym pod zimny tusz.Ale to nie znaczy, abym czuł się schwytany przez niegoi jego psa.Ludzie spacerowali tam i z powrotem.Nic nie stało na przeszkodzie, aby zawołaćktóregoś z nich i prosić o ratunek.Rzecz przedstawiała się raczej tak, że po prostu zastana-wiałem się długo nad słowami człowieka siedzącego obok mnie.Każde z tych słów wbrewmej woli rozbrzmiewało echem w moim wnętrzu.%7łałowałem, że umysł mam już tak wycze-rpany, iż tylko z ogromnym wysiłkiem mogę podążać za tokiem myśli wypowiadanych przezniego.Mówił wciąż o strachu.Nie odczuwałem strachu w sobie. Znosi pan światło.Każdy potrafi je znieść.Otrząsnąłem się z rozmyślań.Nie wiedziałem, czy spałem, śniłem, czy też byłem jużrozbudzony.Słowa obcego otrzezwiły mnie.Odczuwałem wciąż na lewym udzie gorący od-dech psa.Przypomniałem sobie świt.Szczekanie.Sąsiada.Kawę.Niepokój nadal nie znikał.Przeciwnie, słowa siedzącego obok mnie człowieka spotęgowały go jeszcze.Znów kichną-łem. Co pan mi wobec tego radzi? Niech się pan przeciwstawi swojemu strachowi. Czekał, czy będę pytał dalej.Spojrzenie moje padło na psa.Na jego uszy.Nastroszone uszy.%7łe też dopiero terazzauważyłem owe nastroszone uszy zwierzęcia.Przecież pies emeryta miał uszy zwisające.Teraz byłem pewien.Ten, który mnie tak mocno trzymał za ramię więżąc między sobą aswym psem, nie był prawdziwym emerytem, był kimś innym.Ale kim? Nie odrywałem wciążwzroku od psa. Piękne zwierzę, prawda?Przytaknąłem. Przeciwstawić się strachowi.Mojemu strachowi.To łatwo powiedzieć.Przecież jasię wcale nie boję.Pochylił się ku mnie.Daszek czapki przesłonił tylne lusterko. Czy i mnie także? Niech się pan przyzna, pan się mnie boi.Nie odpowiedziałem nic.Stawałem się z każdą chwilą słabszy.Naraz wyprostował się izrzucił psa z mojego miejsca.Zwierzę, ze zwieszającym się z pyska językiem, podreptało nadrugą stronę wozu.Potem obcy zwolnił również moje ramię z uścisku. Proszę, nie chcę pana zatrzymywać.Niech pan wraca do swego ciemnego mieszka-nia.Strach pana i tak odnajdzie.Może pan zamknąć wszystkie drzwi.Zasłonić okna.Nieotwierać ich więcej.Nic nie pomoże.Strach jest w panu.Może pan uciec tylko w sen.Proszębrać środki nasenne, aby w snach zapomnieć o strachu.Niech pan śpi.Całymi nocami.Cały-mi dniami.Ale kiedyś musi się pan zbudzić.Kiedyś pańska ucieczka w sen musi się skoń-czyć.I wtedy strach będzie pana oczekiwał.Będzie panu towarzyszył.Bardziej oddany niżnajwierniejszy pies.Tak jak zwinnie przedtem usiadł obok mnie, tak i teraz wstał i wysiadł z wozu.Pies oddalił się.Obcy poszedł za nim. Niech pan zaczeka  zawołałem.Człowiek w skórzanej kurtce odwrócił się. Proszę?  Szedłem za nim, zdjąłem okulary przeciwsłoneczne i wytarłem łzy ście-kające z oczu. Nie boję się pana. Właściwie powinienem był powiedzieć:  Wprawdzieboję się pana, ale pan mnie zaciekawia.Zaśmiał się.Nie miał w ustach papierosa [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki