[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I to było wszystko, co od niej dostał.Bo z tymi słowami odwróciła sięi uciekła.Tego wieczoru, jak niemal za każdym razem, Susanna jadła kolacjęsama. Po kolacji przebrała się na noc.Wiedząc, że nie zdoła zasnąć, wybrałaksiążkę - ciężkie, działające jak środek nasenny dzieło medyczne.Usiłowała je czytać i poniosła klęskę.Wpatrywała się w tę samą stronę przez ponad godzinę, po czym wstałai zeszła na dół.- Papo? Nadal pracujesz?Objęła się ręką w pasie, opatulając ciasno szlafrokiem, i zerknęła nazegar w holu w świetle trzymanej w drugiej dłoni świecy.Było popółnocy.- Papo? - Pokręciła się przy wejściu do gabinetu ojca, na parterzedomostwa.Do niedawna ojciec pracował w szopie na zewnątrz, aleprzekonała go, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy go skłoniła dozarzucenia prób z bronią w polu, żeby przeniósł się do głównegobudynku.Lubiła mieć go blisko.Kiedy pracował, często zapominał oświecie na całe godziny, a nawet parę dni z rzędu.W domu wiedziałaprzynajmniej, czy coś je.A nie jadł.W każdym razie nie dziś wieczorem.Nienaruszona taca zjedzeniem stała na stole przy drzwiach.- Papo, naprawdę musisz coś zjeść.Geniusz nie przetrwa, żywiąc siępowietrzem.- To ty, Susanno? - Podniósł głowę, ale nie spojrzał na nią.W pokojustało kilka stołów: warsztat do obróbki drewna z heblami i tokarką; inny zlutownicą.Dzisiaj siedział przy stole do szkicowania, wśród zwojówpapieru i kawałków węgla.- To ja.Nie zaprosił jej do środka, a wiedziała, że lepiej nie wchodzić bezwyraznego zaproszenia.Zawsze tak było, od czasów jej dzieciństwa.Kiedy papa pracował w skupieniu, nie wolno mu przeszkadzać.Ale jeślipracował nad jakimś drobiazgiem albo coś mu długo nie wychodziło,zapraszał ją i sadzał sobie na kolanie.Siedziała, przyglądając się zpodziwem zawiłym rysunkom i obliczeniom.Dla niej były tak samozrozumiałe jak starożytna greka.W gruncie rzeczy mniej, bo nauczyła sięsama greckiego alfabetu pewnego deszczowego popołudnia.Ale i takuwielbiała z nim siedzieć.Przyglądając się planom, czuła sięwtajemniczona w zawodowe sekrety.Była świadkiem historii. - Czego ci potrzeba? - Poznała tę nutę roztargnienia w jego głosie.Jeśli sprawa okaże się poważna, nie zlekceważy tego.Ale nie miał ochotyprzerywać pracy, żeby rozmawiać o głupstwach.- Nie chcę ci przeszkadzać.Ale widziałam dzisiaj lorda Rycliffa.Wewsi.Rozmawialiśmy.- A potem poszłam za nim do zamku, gdzie mojeusta zderzyły się z jego ustami.Wielokrotnie.Boże.Nie mogła przestać o tym myśleć.Jego kłujący zarost, silnewargi, jego ręce na jej ciele.Jego smak.Susanna codziennie uczyła sięczegoś nowego, ale dzisiaj po raz pierwszy poznała smak drugiego czło-wieka.Ta niepokojąca tajemnica tkwiła w niej i nie mogła nikomu o tympowiedzieć.Ani żywej duszy.Nie miała matki ani sióstr.We wsiprzebywało mnóstwo dam i niezliczoną ilość razy wysłuchiwała ichpodniecających wyznań.Ale gdyby zwierzyła się niewłaściwej osobie ijej chwila słabości przedostałaby się do wiadomości publicznej.Iwszystkie te damy zabrano by do domu.Ryzykowałaby utratę wszystkichprzyjaciół.Uderzyła lekko głową o framugę.Głupia, głupia.- Wydaje się, że plany Rycliffa co do oddziału zaczynają się kry-stalizować.Pomyślałam, że pewnie chciałbyś wiedzieć.- Ach.- Przedarł kartkę na pół i sięgnął po czystą ze stosu.- Miło mi tosłyszeć.- Skąd znasz tego człowieka, papo?- Kogo, Bramwella? Bram.Po takim pocałunku musisz się do mnie zwracać: Bram".Zadrżała.- Tak.- Jego ojciec to mój stary kolega.Został generałem majorem, zdobyłmnóstwo odznaczeń.Większość życia w czynnej służbie spędził wIndiach, ale umarł tam niedawno.Ogarnęło ją współczucie.Czy Bram nadal opłakiwał ojca?- Kiedy dokładnie?Ojciec podniósł głowę, mrużąc oczy, jakby wpatrywał się coś od-ległego.- To musiało być ponad rok temu.A więc nie tak całkiem niedawno.%7łałoba mogła jednak trwać dłużejniż rok.Susanna nie chciała myśleć, jak długo opłakiwałaby papę, gdybynagle umarł. - Czy znałeś także panią Bramwell?Scyzorykiem zaostrzył ogryzek ołówka i znowu zabrał się do pisania.- Widziałem ją parę razy, ostatnio, kiedy Victor był malutki.Potemwyjechali do Indii, i to był dla niej, jak sądzę, wyrok śmierci.Dezynteria,jak mi się wydaje.- O mój Boże.Co za tragedia.- Takie rzeczy się zdarzają.Zagryzła wargę, wiedząc, że ojciec myśli o jej matce.Chociaż zmarłaprzeszło dziesięć lat temu, wydając na świat martwe dziecko, Anna RoseFinch wciąż żyła w pamięci Susanny: piękna, niezawodnie cierpliwa idobra.Ale papie trudno było o niej mówić.Zmieniła temat.- Czy polecić Gertrudzie przynieść czajniczek świeżej herbaty? Albokawy czy czekolady?- Tak, tak - mruknął, pochylając głowę.- Jak uważasz.Kolejna kartkatrafiła na podłogę zwinięta w kulkę.Poczuła nieprzyjemne ukłucie winy.Odrywała go od pracy.Susanna wiedziała, że powinna odejść, ale coś nie pozwalało jej sięruszyć.Oparła się o framugę, obserwując, jak ojciec pracuje.Kiedy byładziewczynką, zawsze bawiło ją, jak śmiesznie wykrzywiał twarz,koncentrując się na czymś.Jeśli te właśnie zmarszczki ułożone w do-skonałą jodełkę miałyby wydobyć coś nowego z dziewiczej płachty pa-pieru, to piorun geniuszu powinien uderzyć właśnie.Teraz.- Aha! - Chwycił czystą kartkę.Jego ręka tańczyła tam i z powrotem,kreśląc słowa i rzędy obliczeń.Przypływy geniuszu następowały wokreślonym rytmie, jak to nieraz zaobserwowała, i właśnie nastąpił jedenz takich momentów.Przygarbione ramiona odgradzały go od świata.Nic,co mogłaby powiedzieć, nie zwróciłoby jego uwagi, z wyjątkiem może: pożar!" albo  słonie!".- Widzisz, papo - powiedziała lekkim tonem.- On mnie dzisiaj po-całował.Lord Rycliff.- Przerwała, a potem, chcąc wypróbować dzwiękjego imienia w swoich ustach, dodała:- Bram.- Mm.hm. Proszę.Komuś powiedziała.Nieważne, że informacja przeleciałapapie nad głową jak zbłąkana kula z muszkietu.Przynajmniej mówiła otym głośno.- Papo?W odpowiedzi usłyszała jedynie skrzypienie ołówka na papierze.- Nie powiedziałam ci całej prawdy.W istocie Bram po raz pierwszypocałował mnie wczoraj.- Zagryzła wargę.- Dzisiaj.Dzisiaj to było coświęcej.- Dobrze - szepnął z roztargnieniem, przesuwając dłonią po tym, cozostało z jego czupryny.- Dobrze, dobrze.- Nie wiem, co o nim myśleć.Jest szorstki i zle wychowany, a kiedymnie nie odpycha, dotyka mnie w miejscach, w których nie powinien.Nieboję się go, ale kiedy jest blisko.trochę boję się samej siebie.Czuję siętak, jakbym miała wybuchnąć.Chwilę stała w milczeniu.Skrzypienie ołówka nie ustawało.- Och, papo.- Odwróciła się, kładąc czoło na framudze drzwi.Skręciłakoniec paska od szlafroka.- Nie chcę, żebyś się martwił.To się więcej niezdarzy.Nie jestem jedną z tych mdlejących, żyjących wyobraznią panien,które zapadają na szkarłatną gorączkę, jak tylko oficerowie przechodząobok.Nie pozwolę, żeby mnie znowu pocałował, i mam dość rozumu,żeby wiedzieć, że nie wolno dopuścić takiego człowieka do swojegoserca [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki