[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Ach, to on  szepnęła. Umarł.Rozdarła papier i rzuciła w kąt.W ręku trzymała teraz bilet z czerpanego papieru,zżółkły nieco i jakby częstym dotknięciem palców wygłaóony.Zalatywała od niego woń jej sukni i ciała  snadz długo był niegdyś przy niej, nimsię tu dostał do stalowej skrzyneczki mięóy inne papiery.Usta jej zadrgały  wpatrzyła się uporczywie w kilka słów ołówkiem na bilecie na-kreślonych i już niemal zatartych&Dwa tylko wyrazy, przy których ręka silniej ołówek nacisnęła, znać było dobrze:  Je-steś piękna , i na dole imię: Marek.Przez długi czas patrzyła Aza na te słowa, początkowo myśląc o tym, który je kre-ślił, i o dniu i chwili, kiedy nakreślone zostały, a potem  cofając się pamięcią wsteczcoraz dalej  o życiu swoim całym od pierwszej młodości, od zagubionego góieś wewspomnieniach óieciństwa.Przypomniały jej się dni prawie nęóy obok p3anego wciąż ojca i nieustannie płaczącejmatki, praca w jakimś zakłaóie koronkarskim i pierwsze spojrzenia mężczyzn oglądają-cych się za nieletnią óiewczyną na ulicy.Wstrząsnęła się ze wstrętem i odrazą.Przed oczyma zamajaczył jej cyrk jakiś i taniec na wyciągniętej w powietrzu linie,i oklaski& Tak, oklaski w tej chwili, kiedy w bezczelnej pantomimie miłosnej, trzymającsię liny palcami jednej nogi, z drugą podniesioną w tył  gwałtownie przegięta  dawałacałować biedne óiewczęce usta ohydnemu błaznowi, który stał za nią&Teatr trząsł się od oklasków, a jej mróz przerażenia ściskał serce, bo błazen za każdymrazem, patrząc w nią zaczerwienionymi oczyma, szeptał głosem zdławionym:  Zepchnęcię, małpo, i skręcisz kark, jeśli się nie zgoóisz& .Kolacje po wielkich restauracjach i spojrzenia znowu, i uśmiechy lubieżne dostojnychemerytów, uśmiechy, które umiała już na złoto zamieniać  óieweczka kilkunastolet-nia&Dobroóiej znienawióony, ohydny dobroóiej, którego imienia już prawie zapo-mniała  nauka śpiewu i występ pierwszy  potem dalsze& kwiaty  sława  bogac-two.Luóie, którymi się nauczyła pomiatać i wabić ich, zimna sama, i rzucać obojętnie,kiedy się sprzykrzą albo zrujnują.Spojrzała znowu na kartkę papieru w ręku trzymaną.Przed tym jednym człowie-kiem uciekała, bojąc się go.Pamięta  pisała do niego  jak niegdyś przed wiekamiw dawnych śmiesznych czasach pisywano:  Gdybym nie miała tego całego życia za sobą,gdybym całując cię, mogła powieóieć, że jesteś pierwszym, którego całuję& .Zerwała się nagle i wrzuciwszy bez ładu wszystkie papiery na powrót do szkatułki,zatrzasnęła ją nerwowym ruchem.Choóiła jakiś czas szybko po pokoju, błyskając oczymaspod opuszczonych brwi.Piękne drobne usta wykrzywiły jej się w uśmiechu, który miałbyć szyderczy, ale wznosił drżące kąty jej warg, jak gdyby się miała rozpłakać.Sięgnęła ręką po szklankę i czekającą od chwil paru butelkę szampana.Nalała pobrzegi i wychyliła duszkiem perlisty płyn, z lekka tylko zamrożony i spływający jej białąpianą po palcach.Naraz zapragnęła powietrza.Skoczyła do windy, osobno dla jej użytku w ścianieumieszczonej, i kazała się jej wynieść na dach.Ogród tu był na płaskim dachu olbrzymiego budynku, pełen palm karłowatych, krze-wów óiwnych, wyszukanych kaktusów i kwiatów o silnym, duszącym zapachu.Przeszłaszybko po ścieżkach, trzcinowymi wyłożonych matami, i stanęła przy okalającej platfor-mę balustraóie.Nocny, rzezwy wiatr wiał od pustyni.Szeleściły w nim sucho palmy karłowate i drżałyliście pergaminowe figowców.Stała, wciągając wiatr z rozkoszą rozdętymi nozdrzami.Pustynia była za nią ogromna, nieprzenikniona, dotąd pracowitej ręce luókiej bezmiaremswym urągająca; przed nią w dole olbrzymi zalew Nilowy, nad którym góieś od stronyArabii Szczęśliwej, od dalekiego Morza Czerwonego księżyc wschoóił właśnie ognisty.rzy ż a ski Trylogia księżycowa 304 Woda poczęła się lśnić i błyskać srebrzystymi smugami, aż daleko, daleko zaczerniałyna niej jakieś punkty, jak gdyby głazy i pnie z powoói sterczące, i odrzynały się co-raz wyrazniej od tarczy księżyca, pełniejszej z każdą chwilą& Zwaliska świątyni, niegdyśpoświęconej Izyóie, na zatopionej od wieków wyspie.Wzrok óiewczyny błąóący zatrzymał się na tych ruinach i powoli uśmiech tryumfurozchylił jej piękne wargi.Hafid pogaróał w głębi duszy całą cywilizacją i wszystkimi jej wymysłami.Po staremu na grzbiecie wielbłądów zwoził na targ daktyle, jak ojciec jego i praojciec, i prapraóiadw zamierzchłych onych czasach, kiedy Pustyni Lib3skiej nie przerzynały jeszcze kolejejedno- ani dwuszynowe i nie latały nad nią ptaki z płótna i metalu, noszące luói wewnętrzu.On też był jedynym może człowiekiem na świecie, który się cieszył całym sercem,że mimo naówyczajnych wysiłków nie udało się zamierzone nawodnienie Sahary.Jemuwystarczała zupełnie roóinna, palm daktylowych pełna oaza i targ ludny w mieście nadNilem.Ranek był wczesny [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki