[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Co na to twoi rodzice? - zapytała, gdy było już jasne, że wyrzuciłem z siebie wyznanianajcięższego kalibru.- To znaczy ojciec.Ojciec chyba mnie rozumie.Danka uważa, że to nie jest powód do rozwodu.Tylkośmierć eliminuje z małżeństwa.- Jak to? Przecież sama jest drugą żoną.Wdowca.Normalka.- Dasza wzruszyła ramionami, przyglądając się swemu odbiciu w szybie.Zobaczyłem ciepło, współczucie, poczułem te same fale.Niech to trwa wieczność,pomyślałem.Krótka pamięć własnych grzechów i nieustanne wymaganie etycznych i moralnychHimalajów od wszystkich dookoła - dodała.- Ale nie od siebie - mruknąłem.Oczywiście, że nie od siebie - roześmiała się Dasza.- Ale i tak masz szczęście.Ja? Bo się rozwodzę?Bo się rozwodzisz w Stanach.Bo chodzisz z żoną do terapeuty, który pomaga wamrozmawiać, nawet jak już patrzeć na siebie nie możecie.Bo to z nim pierzecie swoje brudy,żeby wyczyścić sytuację i jakoś tam się dogadać.Myślisz, że to takie przyjemne?- A wolałbyś iść do sądu i robić to samo przed sędzią i dwojgiem ławników z listy?Pierwszy raz cię widzą, nikt ich nie uczył rozmowy ze skłóconym małżeństwem, ale siedzą ipatrzą z ciekawością, kiedy sobie skoczycie do oczu.To się nazywa rozprawa pojednawcza.Co ty opowiadasz? - wtrąciła się Alka, która od dłuższej chwili przysłuchiwała się Daszy zuwagą.- Moja rozprawa pojednawcza trwała dziesięć minut.Gratuluję - mruknęła Dasza.- Widocznie rozwodziłaś się z właściwym mężczyzną.Szkolna impreza zdychała, ludzie większymi i mniejszymi grupkami wysączali się wewszystkich kierunkach.Gryckiewicz wstał i zwracając się w naszą stronę, zawołał:Słuchajcie, nie ma z nami Maziuka.Skąd ta pewność? - odezwała się Alka.Spojrzałem na nią uważniej.Nie spodziewałem się po niej takiej wrażliwości.- Racja - mruknął Gryckiewicz, zerkając na sufit, choć ja obstawiałbym raczej któreś zkrzeseł w pobliżu dam.- Andrzej, muszę cię dziś zacytować.Mości panowie, bar wzywa. Myślałem, że się rozpłaczę.Los potrafi być złośliwy nawet po śmierci.Maziuk, który przez całe życie unikałalkoholu, bo ścinało go po jednym piwie, zyskał nieśmiertelność swoim licealnym hasłem.Najśmieszniejsze, że dla niego było to wezwanie do wyprawy na pierogi z serem w barzemlecznym, które zastępowały mu obiad, kiedy matka pracowała na drugą zmianę.Do dupy z taką nieśmiertelnością.Ciągnęliśmy się z Daszą na końcu rozwleczonej grupki.Wiesz, co ci powiem - mruknęła, kiedy odruchowo wziąłem ją za rękę - jak na kogoś, ktotyle lat mieszkał w Stanach, bardzo dobrze mówisz po polsku.Staram się - odparłem nonszalancko.- Ale jak zaczynam mówić o swojej pracy, tonatychmiast okazuje się, że brakuje mi polskich słów.Bo ich nie ma - wtrącił się Gryckiewicz.- Niby mówi się  kości pamięci , ale co powieszzamiast  interfejs ?  Między - mordzie ?To był stary, znany dowcip, ale Dasza nie obracała się wśród polskich informatyków ichyba nie miała pojęcia, o czym mówimy.A po jakiemu myślisz? - zapytała.Czy ja wiem? Nie zastanawiam się nad tym - zełgałem bezczelnie, bo doskonalewiedziałem, że raczej po angielsku.Tak było szybciej.Na ogół.Ale się tym nie chwaliłem.Polski włączał mi się mimowolnie w chwilach silnego stresu.Również dlatego tak trudnorozmawiało mi się z Helen - ona w chwilach stresu przestawała mówić i rozumieć po polsku.Tylko zajrzeliśmy w głąb kompletnie zadymionej sali jakiejś nieznanej mi knajpy.Naszemocno przetrzebione towarzystwo lokowało się wokół trzech zsuniętych stolików.Przywoływała nas Elka, Gryckiewicz pokazywał dwa wolne miejsca obok siebie.Spojrzeliśmy z Daszą po sobie i jak na komendę wycofaliśmy się na ulicę.Bez słowaruszyliśmy w stronę kościoła i dalej, dawną Monopolową, dzisiaj - a jakże - ZwiętegoWojciecha.Znowu wziąłem ją za rękę.I już nie miałem zamiaru wypuścić.Zwitało.Szliśmy wzdłuż szarych, uśpionych bloków.Nigdzie żywej duszy, ani jednegozapalonego światła.Widać ranne ptaszki wyjechały na długi weekend, a ci, których o świcieobudziła depresja, woleli leżeć w półmroku.Nawet wrony nie zdążyły jeszcze się obudzić irozkrzyczeć w koronach drzew, które zapamiętałem jako zielone kikuty.- Przyjedz do mnie - poprosiłem gdzieś na wysokości osiedlowego sklepu spożywczego,wiele lat temu nazwanego szumnie Supersamem. Dasza roześmiała się głośno, budząc bezpańskiego psa, który spał wtulony w kratkęwentylacyjną.Popatrzył na nią z pretensją i ruszył szukać spokojniejszego miejsca.- Pamiętaj, ty i Pola zawsze będziecie u mnie mile widziane - nie ustępowałem.- Wkażdej chwili możecie do mnie przyjechać.Ale ona nie miała zamiaru poważnie mnie potraktować.A tatuś Poli nie? - rozchichotała się na dobre.A tatuś Poli nie.Przestała się śmiać, ale nie podjęła tematu.Odprowadziłem ją, jak zawsze, na Piastowską, krzywym chodnikiem wzdłuż parkingu.Podeszliśmy pod same drzwi klatki schodowej, której nie mogło już pomóc żadnemalowanie.Staliśmy tam długo, przyglądając się sobie w milczeniu, i w końcu zaczęliśmy sięcałować [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki