[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.–Więc jestem ci winna przysługę?–Tyniso, moja droga, wyglądasz mi na osobę, która i tak nie zabawi z nami długo.Podążasz swoją drogą i bynajmniej cię za to nie winię.Uniosła pytająco brew.–Nie – potwierdził.– Ale masz wobec mnie dług, a rachunki trzeba spłacać.Jeżeli nie wymuszę szacunku dla tej zasady, moja władza rozwieje się jak dym.Masz wobec mnie dług za śmierć człowieka Malii i za przysługę, jakiej zażądałaś.Ale do ciebie należy wybór, czy załatwisz wszystko za jednym zamachem, czy chcesz go spłacać ratami.–Za jednym zamachem – odpowiedziała natychmiast.– Bez urazy.–Uczciwością nigdy mnie nie urazisz – stwierdził.– Chociaż zabijałem ludzi i z tego powodu.– Na jego twarzy malowały się nieskończony spokój i nieskończona szczerość.– Myślę, że miałbym dla ciebie robotę, która wyrównałaby nasze rachunki, a gdy to załatwisz, dam ci nić prowadzącą do twoich przyjaciół.Serce Tynisy wywinęło kozła.–Rodzina Stenwolda?–Nie, próbowaliśmy, ale nikt się nie pojawił.Mam inną pewną nić, ale dam ci jejkoniec, gdy będziemy kwita.Ktoś delikatnie zapukał do drzwi.–Szefie – usłyszała Tynisa głos białoskórego olbrzyma.– Tam na dole coś się szykuje.–Zaraz zejdziemy – odpowiedział Sinon i wyślizgnąwszy się z łóżka, wdział ubranie.Tynisa zrobiła to samo, ale spojrzała przedtem na jego muskularne plecy, zanim okryłje tuniką.–Jaką robotę masz dla mnie? – zapytała.–To zależy od tego, jak rozwinie się ta sytuacja – powiedział, ale z jego tonuwywnioskowała, że mogą być kłopoty.Zastali wszystkich na dole gotowych już do akcji.Biały olbrzym krążył wśród nich, ustawiając ich i zamaszyście wymachując szponami.Tynisa pojęła nagle, że był skorpionem, wygnańcem z leżącej na południe od Helleronu pustyni Suchy Szpon.Nazywał się Akta Barik.–Wszyscy gotowi do wymarszu, szefie – stwierdził spokojnie, bardzo staranniewymawiając słowa, żeby uniknąć posądzenia o mamrotanie przez kły.– Dostałem właśniewiadomość.Ich człowiek jest w drodze.–O co chodzi? – zapytała Tynisa.–To tylko oficjalny sposób rozstrzygania sporów, żeby wszyscy mogli zobaczyć efekt.–Wygląda na to, że zadanie przerasta twoje draby – stwierdziła.–Sinon rzucił jej rozbawione spojrzenie.–Nie upieram się przy tym, że to jedyny sposób albo ostateczny.– Powiódł wzrokiem po swoich ludziach.– Wojownicy, nie przynieście mi wstydu.Chcę być z was dumny -powiedział twardo.Więcej się już nie odezwał.Gdy otworzono drzwi, na ulicę wyszło ośmioro ludzi, wśród których nie było ani Sinona, ani Barika.Na zewnątrz było pusto, przynajmniej przed oberżą.W bezpiecznej odległości po jej obu stronach stał gęsty tłum ludzi.–Czy Barik powiedział „ich człowiek"? – zapytała Tynisa.– Jeden człowiek? Sinon potwierdził.–Taka była umowa.–Ale… ośmiu na jednego?Rzucił jej spojrzenie, w którym niewiele było optymizmu, i podszedł do drzwi, żeby popatrzeć.W tłumie wszczął się ruch.Ludzie pospiesznie odsuwali się na boki.Nadchodził ktoś, komu drogę torowała sama wieść o jego nadejściu.Tynisa zobaczyła, że czekający na niego wojownicy Sinona ustawiali się w luźnym półokręgu.Zatrzymał się wreszcie przed tłumem – osobliwie odziany modliszowiec w zielonym kubraku z rozciętymi od łokci rękawami, przez które wyzierały kościane wyrostki przedramion.Wdział też ciemnozielone bryczesy i buty, a do piersi przypiął złotą broszę w kształcie miecza przecinającego okrąg, co wzbudziło w pamięci Tynisy jakieś echa.Nie miał rapiera, którego można by się spodziewać u fechmistrza modliszek.Zamiast niego na prawej dłoni nosił stalową rękawicę z półmetrowym ostrzem.Szedł równym, spokojnym krokiem, aż znalazł się w centrum półokręgu utworzonego przez wojowników Sinona.Zatrzymał się, opuścił ręce wzdłuż boków, zestawił stopy i lekko pochylił głowę.–Mistrz klingi – rozpoznała go wreszcie Tynisa.– Niewielu ich już chyba zostało.Sinon skwitował tę uwagę chrząknięciem, ale nie odezwał się ani słowem.Tynisajednak nadal nie rozumiała, jak jeden człowiek, choćby i mistrz klingi, mógł się spodziewać zwycięstwa w starciu z ośmioma ludźmi uzbrojonymi w krótkie kordy, maczugi i sztylety.Jeden z nich miał nawet włócznię.Ale spojrzawszy na nich, stwierdziła, że nie są przesadnie pewni siebie.Każdy czekał, aż pierwszy ruch zrobi ktoś inny.Nad tłumem zapadła łapczywa krwi cisza [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki