[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bartek zaś w progu chałupiny stanął i na drogęwiejską patrzy.Wiodła ta droga do stołecznego miasta Krakowa i ruch na niej bywał znaczny.Gdytak zamyślony Bartek na wiejską drogę pogląda, ukazała się na niej gromada młodych chłopaków,tobołki podróżne niosących.- Dokąd idziecie? - pyta ich Bartek.- Do Krakowa! Do Krakowa! Doszkoły krakowskiej! Po naukę! odkrzyknęli chłopcy.Jakoż, przypatrzywszy się im, ujrzał Bartek, żekażdy książki niósł: ten w rzemieniu związane, inny między dwiema spojonymi z sobą deszczułkami,inny wreszcie po prostu pod pachą.- A dużo z tą nauką roboty? - pyta Bartek młodzieoczyków.Jeślichcesz do wiedzy dojśd - dużo.Napracowad się zdrowo trzeba, a i życie ubogiego studenta -nielekkie.Zamyślił się Bartek.Po prawdzie nie był on pracowity.A i łatwiej mu przychodziło wykpidsię od roboty niż ją rzetelnie wykonad.Tymczasem młodzi oddalili się już od chaty i szli dalej wkurzawie drogi, studencką pieśo śpiewając.- Hm.- mruknął Bartek.- Tu czy tam - robid trzeba.Aletam w mieście, łatwiej dojśd do złota i znaczenia nizli na tej paoskiej wsi.Może mi się i podstęp jakiśuda? Trzeba szczęścia spróbowad.Hej, matko! - krzyknął ku izbie.- Sposóbcie mi tobołek z odzieżą,dajcie groszy parę.Pójdę do Krakowa po naukę! Wyuczę się na doktora, poznam się na lekach, którełykad, a którymi smarowad się trzeba, chorych ludzi będę do zdrowia przywodził, was z łamania kościuleczę, zarobię kupę talarów - dobrze nam się działo będzie.Kochała matka swego Bartka.Jęła tedysposobid mu tobołek na drogę, myśląc: "Kto wie? A może mu się poszczęści? Sprytny chłopak zniego, a chod więcej wykpisz, jak robotny, ale serce ma dobre, ludziom życzliwe.Ciężko nam, ubogo.Niechaj idzie.Może mu się los odmieni".Związała matka synowi w tobołek odzież ubogą,dała mu chleba, słoniny płatek.Zapłakała.- Idziesz, synku.Idziesz ode mnie?.Bartek, chodwykpisz, matkę kochał szczerze.Objął staruszkę za zgięte w pracy ramiona, do szerokiej piersiprzytulił, skroo zmarszczoną ucałował.- Matko miła! Ostaocie w pokoju.Wrócę do was i będziemyżyli w dostatku.Po czym wziął tobołek, przez ramię go przerzucił i ruszył, świszcząc jak kos, drogądo Krakowa.Idąc mijał uczniów ubogich jak on, idących pieszo, nucących śpiewki.Mijał i studentówbogatych, jadących powózkami, ba! -kolasami lub konno.Odziani byli strojnie w płaszcze aksamitne,które gdy wiatr rozchylał, widno było, iż są opasani pasami okutymi złotem, a przy nich dzwoniły imkrótkie mieczyki.- Ho - ho! - wołali i kłuli srebrnymi ostrogami konie, które gnały drogą królewską,aż pył spod kopyt bił na stąpających po przyrowkach ubogich kolegów.- Ho - ho! - drwili idącypieszo.- Patrzcie no ich, orlików pazurzystych.Co to ciąd będą tymi mieczykami? Gramatykę? Iściągali brwi nad oczami, w których błyskała pojętnośd i gniew.Bartek patrzył za paniczykami imyślał: "Mają konie, pojazdy, płaszcze aksamitne.Matki ich chodzą szeleszcząc sutymi spódnicamipo posadzkach dworów a pałaców.Ejże, moja matulu, w pracy przygarbiona, tak czy owak muszęzdobyd dostatek dla ciebie!" Tak myśląc doszedł do bram krakowskich.Mrok już był, a z wieżystrażnik trąbił hejnał wieczorny.Ostatni dzwięk - zda się - uderzył o gwiazdy i rozprysnął się.Brzmiałoto jakby rzucone w przestworze strzeliste zapytanie, które w pół słowa przerwał lęk czy zdumienie.Po czym zapadła cisza.Lecz wnet zadzwięczały w niej razne kroki wchodzących w miasto studentów.Szli ku domom krewnych, ku bursom.Bartek szedł z innymi, rozpatrując się, gdzie w której bursie onocleg najłatwiej, ile groszy odłożyd na wpisowe, ile na życie, ile na noclegi.Gdy tak szedł, posłyszałzza uchylonych drzwi piwiarni brzęk lutni i śpiew.Wraz uderzył stamtąd smakowity zapach pieczeni.- Hej! - zawołał któryś ze studentów.- A może byśmy na grzane piwo wstąpili do tej gospody? -Wstąpmy! - wykrzyknął Bartek, którego ssała czczośd po długiej wędrówce.- Wstąpmy! - zawołaliinni i pchnąwszy uchylone drzwi, w studenckiej gospodzie stanęli.Był tam długi stół z drzewasurowego, na drewnianych stojakach oparty, a wokół niego na ławach siedzieli studenci.W głębi, naotwartym palenisku ceglanego pieca, piekł się kawał ociekającego tłuszczem mięsa, a tuż przy piecu,na szerokim zydlu, drzemał człowiek w sutej czarnej szacie, w jakie odziewali się wówczas doktorzy iuczeni.Chrapał on donośnie, kiwając się na zydlu w tył i naprzód, aż mu się chwiały kosmyki długich,sięgających ramion włosów.Studenci cisnęli swoje podróżne tłumoki pod stół i jęli pokrzykiwad nagospodarza, prosząc o jadło i piwo.Wnet zjawił się i on sam niosąc miski i dzbanki.Bartek jadł, ażmu się uszy trzęsły, nasłuchiwał pogwarek towarzyszy o pracy, o nielekkim życiu studenta i ciekawiena śpiącego człowieka popatrywał.- Kto to u was przy kominie śpi? - spytał gospodarza.- DoktorMedikus - odrzecze gospodarz.- Piwa się co nieco opił, śpi tedy przy kominie jako syty trzmiel przyróży kwiecie.- Doktor? Medikus? - zaciekawił się Bartek.Wraz przyszło mu na myśl, że dobrzebyłoby się na służbę do onego doktora zgodzid i przy nim doktorowania wyuczyd, prędzej i zmniejszym mozołem niż w szkole krakowskiej.Wpatrzył się więc w śpiącego.Miał on oblicze krągłe,dobroduszne i rumiane.Spał ufnie, wysunąwszy spod czarnej szaty buty o nosach długich jakjaszczurowe ogony.- Zpi doktor Medikus - powtórzył gospodarz frasobliwie.- A ja już piwiarnięzamykad muszę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl
  • Linki